Jeszcze o dialogu

Od 13 lat staram się żyć duchowością dialogu w moim małżeństwie. W tym czasie miałam tę wielką łaskę być świadkiem prawdziwych cudów: tego, że choleryk i flegmatyk mogą żyć zgodnie pod jednym dachem, że redemptorysta, franciszkanin i dominikanin odprawiają wspólną Eucharystię i podczas głoszenia nie zaprzeczają sobie nawzajem, że schodzi się małżeństwo po rozwodzie i totalnej zdradzie. Takie cuda dzieją się, gdy ludzie zaczynają bardziej słuchać niż mówić, bardziej rozumieć drugiego niż  go oceniać, bardziej dzielić się sobą niż dyskutować o czymś. I przebaczać. Nie przekonują mnie zatem twierdzenia, że w obecnej sytuacji w Polsce nie ma już miejsca na dialog. Wręcz przeciwnie – uważam, że tych miejsc, gdzie dialog ma szansę się rozwinąć – jest bez liku. Zwłaszcza teraz, gdy kolejny lockdown majaczy już na horyzoncie. Sęk w tym, jak ten dialog rozumiemy.

Wychowanie przez rozmawianie

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ukochaną wychowawczynię mojej córki z ogromnym znaczkiem Strajku Kobiet na piersi – przyznaję, poczułam się odrobinę zaniepokojona. Co prawda wiedziałam, że Pani Joli nie jest po drodze z Kościołem, ale też w murach naszego przedszkola nigdy nie było żadnych ostentacyjnych, światopoglądowych demonstracji. Nie byłam więc pewna, w jaki sposób wyjaśniła dzieciom znaczek błyskawicy na swojej bluzie. Odetchnęłam z ulgą, gdy Nadia stwierdziła, że nie rozmawiali o tym symbolu i czym prędzej na spokojnie wyjaśniłam córeczce sytuację – w myśl zasady, że to rodzic powinien dziecku tłumaczyć świat, a nie świat opowiadać o sobie. Mówiłam więc językiem – w mojej opinii – odpowiednim dla jej wieku. Krótko, konkretnie i nie wnikając w szczegóły konfliktu. Ot tak, żeby wiedziała, o co mniej więcej dorosłym w tym konflikcie chodzi. To było w poniedziałek.

Siedzimy sobie w czwartek przy obiedzie i nagle Borys, pierwszoklasista, rzuca znad pomidorowej: „Mamo, ale o co chodzi z tą błyskawicą, bo Jeremi i Krzysiek dużo tego dziś w zeszycie narysowali, a pani się denerwowała…”. Wzięłam więc głęboki oddech i już miałam rozpocząć odpowiednią perorę wyjaśniającą zawiłości obecnej sytuacji, gdy nagle usłyszałam głos Nadii (lat 5), która tonem profesora pedagogiki stwierdziła: „No chodzi o to, że jak ktoś nie może krzyczeć tego, co myśli, a jest bardzo zły na to, co się wokół niego dzieje, to sobie maluje taki piorun. Ale my przecież wiemy, Borysku, że lepiej jest po  prostu ze sobą rozmawiać…”.  „No tak…” odrzekł na to dictum Borys refleksyjnie, pokiwał głową i w nietypowy dla siebie sposób zamilkł na całe 20 sekund 🙂 (Potem zapytał o różnicę między elektrownią węglową a atomową, bo ostatnio zaczytuje się w lektury dotyczące ocieplenia klimatu. Tak, tak. Borys, lat PRAWIE 7).

Dalszego ciągu tematu „strajkowego” nie było, ale mnie cała ta sytuacja uświadomiła jedną rzecz… Że dialogowanie, to nie jest umiejętność, z którą się człowiek rodzi. Do dialogowania się wychowuje.

Poligon

Jesteśmy z Najlepszym z Mężów małżeństwem od 13 lat. Mamy trójkę dzieci (obecnie: 6, 5 i 2 lata). Spektrum konfliktogenne – jak widać całkiem spore 😉 Mój ukochany ma zupełnie inny temperament, inne potrzeby i inne pragnienia niż ja. A dzieci? Chociaż to tylko maluchy, a nie osławione nastolatki, to przecież wiek nie odbiera im podmiotowości. A ta przejawia się już dziś coraz głośniej i wyraźniej w odmiennych niż matczyne charakter(k)ach, poglądach na rzeczywistość i oczekiwaniach wobec życia. Poważnie rozważam spisanie swych doświadczeń w tym zakresie w książce pod tytułem: „Kobiety są z Wenus, mężczyźni z Marsa, a dzieci z Czarnej Dziury”. Osobiście, tak mniej więcej średnio milion razy dziennie, mam ochotę któremuś z potomstwa odgryźć głowę 😉 Serio. A to jeden postanowi sprawdzić, czy kot będzie potrafił załatwić się w muszli toaletowej (nie potrafi – mamy już na to dowody), druga wpadnie w histerię przy każdej próbie nakarmienia jej (bo wiadomo, że zupa jest za ciepła/ za zimna/ za biała/ za zielona/ za makaronowa/ za ryżowa itd., itp.), a trzeci ugryzie siostrę w łydkę, kiedy ta nie zechce mu oddać (natychmiast) swoich ludzików lego. Na to przyjdzie Najlepszy z Mężów, który zamiast przytulić mnie na wejściu po dniu użerania się z różnymi potrzebami potomstwa, zacznie rozważać z Synem, czy na pewno wykorzystał wszystkie opcje przekonania kota do robienia siku w toalecie… Tak…. Są takie dni, że czuję, iż w pełni rozumiem Pana Boga… W każdym razie w tym aspekcie, który dotyka biblijnego wzoru rodziny. Naprawdę. Mam wrażenie, że rozumiem już, dlaczego Józef i Maryja nie byli „normalnym” małżeństwem, a Pan Jezus nie miał ani żony, ani dzieci…. 😉 [To żart, dla tych, z moich Kochanych Czytelników, którzy biorą wszystko bardzo serio] 😉

No dobrze, ale dlaczego w takim razie moja rodzina jest dla mnie synonimem błogosławieństwa? Dlaczego, kiedy jestem w naszym domu, czuję, że to jest moje miejsce i że ono jest dobre? Dlaczego to tu znajduję szczęście i spełnienie? Dlaczego ciągle zachwycam się tym, jak wiele mnie dzieci uczą? A mój mąż jest Najlepszym z Mężów? Co nam tak realnie pomaga budować pokój i Miłość tu i teraz, w tym miejscu na świecie, w którym przyszło nam żyć?

Odpowiedź jest jedna: Pan Bóg. Ten Trzeci w naszym małżeństwie. To On pokazuje nam drogę, która prowadzi do Nieba (czasem już tu na ziemi). On uczy nas jak być z drugim, jak przekraczać siebie, jak kochać, słuchać, przebaczać, budować i cieszyć się życiem, które jest nam dane i zadane. A my po prostu staramy się być Jego pilnymi uczniami (a sformułowanie: „staramy się” – jest tu kluczowe). Pan Jezus jest dla mnie niekwestionowanym mistrzem dialogu. Od Niego uczę się otwartości na drugiego, pokory i szacunku wobec każdego człowieka – zwłaszcza tego, który nie myśli jak ja. To On pokazuje mi, jak nie zatracić swojego własnego „ja” w zalewie potrzeb innych ludzi i jak budować wokół siebie świat, który może i nie jest wygodny czy komfortowy, ale jest dobry.

Kiedy więc patrzę na obecną sytuację w Polsce i piszę, że potrzebujemy ciszy i spotkania, to nie piszę czegoś dla mnie abstrakcyjnego, teoretycznego. Piszę o czymś, czego doświadczam w swojej codzienności. Czym od 13 lat staram się żyć. Czy często w moim życiu rodzinnym odczuwam gniew, frustrację i złość? Tak. Często. Czy często czuję się niezrozumiana i niewysłuchana? Owszem, często. Czy zdarza mi się z poczucia bezsilności robić głupie rzeczy? Niestety, zdarza się. Nie zmienia to jednak faktu, że moje małżeństwo, moja rodzina, mój dom to dla mnie najwspanialsze miejsce po słońce. Dlaczego? Bo każdego dnia ćwiczymy się w dialogu.

W laboratorium dialogu

Rozumiem, że nagromadzonym emocjom i frustracjom trzeba dać upust. Nie przypominam sobie jednak domowej sytuacji, bym kiedykolwiek w moich Bliskich zbudowała cokolwiek dobrego, wrzeszcząc na nich, czy w jakikolwiek inny sposób dając upust swoim emocjom. Moja wściekłość tworzy zgliszcza. A krzyk nie daje ulgi. Tylko frustrację i pokusę, by sięgnąć po przemoc. Agresja zawsze eskaluje. Rozładowuje ją albo przekroczenie danej granicy, albo czas. Rzadko kiedy rozum. Staram się więc walczyć w sobie o świadomość, o rozsądek, o mądrość w sytuacjach konfliktowych. By nie ulec pokusie dania klapsa dzieciom, trzaśnięcia drzwiami przed mężem, wyłączenia telefonu w trakcie rozmowy.

Gdy świat staje w ogniu moich emocji, najskuteczniejszym hamulcem okazuje się dla mnie modlitwa „Ojcze nasz”. Już sama myśl, że wieczorem będę klękać z moimi Bliskimi i mówić: „jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”, pomaga mi ostudzić krwiożercze zapędy. Ale nie wyssałam tego z mlekiem matki. Postawy otwartości na drugiego człowieka i jego inność uczę się żmudnie od lat w swojej rodzinie. Dialogując. Każdego dnia od nowa i każdego dnia z nowym zapałem. Nie jestem piątkową uczennicą. Często nawalam. Ale widzę też, jak wiele we mnie ta nauka, to wytrwałe ćwiczenie – zmienia. Dziś wiem, że dopiero opanowanie do perfekcji trudnej sztuki nieustannego przebaczenia, wysłuchiwania drugiego do końca i wspólnego szukania rozwiązań – tworzy klimat do wzrostu miłości i sprzyja budowaniu trwałych fundamentów. A tylko takie fundamenty dają pokój i szczęście.

Złap bakcyla 

Grunt to zrozumieć, że dialog nie jest po to, by kogoś przekonać do swoich racji. Dialog jest po to, by budować więź. Dopiero na tym można budować. Na relacji. Nie zbudujemy żadnej wspólnoty – ani w małżeństwie, ani w rodzinie, ani w Kościele, ani w społeczeństwie, jeśli nie będziemy przede wszystkim dbać o nasze więzi. O nasze relacje. A do tego trzeba czasu, spokoju i realnej obecności. Rozmowa, w której dajesz się drugiemu wypowiedzieć, w którym zamiatasz swoje ego do kącika, by drugi/inny miał szansę spokojnie, do końca opowiedzieć Ci swoją historię, zawsze w mniejszy lub większy sposób łączy. Ciągnie ku jedności. To wymaga ogromnej pokory, ale jesteśmy uczniami największego Mistrza Pokory i Mistrza Dialogu. Więc wiemy, że można i mamy się od kogo uczyć. Musimy tylko znaleźć w sobie determinację i odwagę, by wejść na tę drogę mimo tego, że w oczach świata może wydawać się naiwna, głupia, nieskuteczna, infantylna itd. itp. 😉

„Na terminie” u Mistrza można się dialogowania nauczyć krok po kroku. Bo On, jak nikt inny pokazuje, że da się kochać bliźniego i być z nim w relacji – nawet wtedy, gdy ten drugi jest (w naszym odczuciu) grzeszny, zepsuty, pogubiony, zły. On uczy nas jak z miłością reagować na rzeczywistość, na ludzi, którzy nie reagują tak, jak byśmy sobie tego życzyli. On jest Mistrzem Dialogu: słuchania, przyjmowania drugiego takim, jakim jest i przebaczania.

Do tego wszystkiego nie trzeba jakichś wielkich predyspozycji. Ot, po prostu, przyjęcia, że to nie ja władam tym światem i to nie ja wiem, jak go najlepiej umeblować.

Nie będę krzyczeć „w…”

Nie ma we mnie pragnienia, by ktokolwiek z Polski „w…”. Nie wierzę w budowanie przez wykluczanie. Co nie znaczy, że nie złości mnie obecna sytuacja w Polsce – arogancja, buta i nierzadko głupota i perfidia wielu polityków czy księży. Tak! Złości. Boli. Wścieka. Ale wiem, że na emocjach nie da się nic trwałego zbudować. I … zbyt jasno widzę zaślepienie nienawiścią, instrumentalne wykorzystywanie ludzkich dramatów oraz przejawy hipokryzji po obu stronach barykady (ot, np. tzw. pseudokibice: są źli, gdy napadają na ludzi, owszem; jednak, jeśli pokażą tylko jakikolwiek transparent zgodny z linią danej strony, to natychmiast pokazuje się go w tzw. mediach społecznościowych z radosnym poklaskiem). Razi mnie wszelka wulgarność i przemoc. Nie chcę żyć w świecie, w którym główną wartością jest moje JA i w którym używamy brzydoty, by walczyć o piękno.

Wiem, że da się budować pokój i miłość mimo różnic charakterów, temperamentów i spojrzenia na świat. Doświadczam tego na każdym kroku w swojej rodzinie. Grunt, to nie zamknąć się na dialog. W pandemicznej rzeczywistości bardzo łatwo otulić się kokonem przytulnych baniek medialnych. Słuchać tylko tych, którzy mówią to samo, co myślimy, którzy w ten sam sposób postrzegają świat.  Okopywać się w swoich twierdzach. Ale Pan Jezus na kartach Ewangelii mówi nam ciągle i wyraźnie: kochaj bliźniego swego, zwłaszcza tego pogubionego, popapranego, nieszczęśliwego. Łagodnością, wysłuchaniem, swoją obecnością BĄDŹ z  drugim. Bądź. Po prostu. Słuchaj, rozmawiaj i staraj się go zrozumieć, a nie ocenić. W przekreślaniu życia jest inny mistrz. Na nasze szczęście raz na zawsze pokonany. A ten nasz, Mistrz Życia, uczy, że nie ma takich bagien, nie ma takich gór nienawiści, których nie dałoby się pokonać. Miłością. Cichą, pokorną. Tą, która nie szuka swego, nie pamięta złego, wszystko zniesie, wszystkiemu wierzy, wszystko przetrzyma. We wszystkim pokłada nadzieję…

 

// Zdjęcie na stronie głównej pochodzi z serwisu Pixabay

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *