W swoim osobistym rachunku sumienia musiałam dodać nowy punkt. Konieczność tę uświadomił mi dobitnie miniony miesiąc – pierwszy miesiąc szkoły Pierworodnego. Rzecz będzie więc o pysze, a właściwie o tej jej odmianie, która dotyka niektórych rodziców. Na przykład mnie.
U progu szkoły
1 września był dla mnie trudnym doświadczeniem. Lało jak z cebra, nikt nic nie wiedział, po szkolnym podwórku kręciliśmy się przed wyznaczoną godziną zbiórki z lekką paniką w oczach, pocieszając się jedynie tym, że w gronie zdezorientowanych nie jesteśmy sami. Ktoś mówił, że pierwszaki mają wejść do budynku, inny twierdził, że trzeba czekać na wychowawczynie, jeszcze inny sugerował, że musimy czekać, aż dyrekcja wyjdzie przed budynek i (pewnie przez jakiś megafon ;-)) przywita nas wszystkich. Było mokro, ponuro i chaotycznie, a my (ja i Najlepszy z Mężów) dokładaliśmy wszelkich sił, by uśmiechać się do Syna i dawać mu wsparcie na początku nowego etapu życia. Koniec końców niesieni tłumem dotarliśmy do wejścia głównego, a tam jakaś Pani przechwyciła Borysa, zmierzyła mu temperaturę i popchnęła w głąb szkolnego korytarza. Uśmiechnęłam się w duchu z niejaką dumą, że nasz chłopak już taki dorosły. Bo to tylko mnie ścisnęło się serce, a głowę zalały rodzicielskie, apokaliptyczne wizje (zgubi się, przestraszy, spanikuje, nabawi traumy do końca życia itp. itd). On sam – nawet się nie obrócił, gdy pobiegł za innymi dziećmi. Wyszedł ze szkoły po 30 minutach, a uśmiech kończył mu się na potylicy. Pierwszy raz byliśmy prawdziwie wdzięczni niebiosom, że pobłogosławiły nas dzieckiem gadatliwym. Przez kolejne półtorej godziny buzia mu się nie zamykała, a my mogliśmy sobie choć trochę odtworzyć przebieg wydarzeń i wyobrazić szkolne sale i wychowawczynię.
Najważniejsi są ludzie
Pierwsze tygodnie za nami, a Borysowi entuzjazm nie mija. Do szkoły biegnie z radością i niemal wszystko, czego doświadcza, jest fajne, ciekawe, inspirujące. Dość rzec, że każdego dnia słyszę, że przychodzę po niego za wcześnie! Oczywiście, ma też przygnębiające momenty (np. pani „nie pozwoliła mu zadać pytania”, „dzisiaj nie było zajęć w sali komputerowej”, a „Kuba ma większą śniadaniówkę niż on!”). Nie są one jednak zupełnie tymi minusami, które ja dostrzegam w szkolnej rzeczywistości. Borysowi nie przeszkadzają hałas, agresywne zachowania czy wszechobecny chaos. Zupełnie nie zwraca uwagi na wystrój wnętrz w stylu „późny Gomułka, wczesny Gierek”. Nie przejmuje się zbytnio tym, że różni się od grupy (nie ma swojego telefonu, nie kojarzy gier komputerowych, a w śniadaniówce ma kanapkę z sałatą, a nie słodki serek), choć oczywiście nie jest tak, że jest mu to zupełnie obojętne. Nie. Dość szybko przyszło nam się mierzyć z pytaniami w stylu: „A czy mógłbym mieć taki zegarek jak Eryk?”, „Dlaczego Kasia może pić słodki soczek zamiast wody?”, „Czemu nie mogę mówić >jezumariawszyscyświęci!!!!< skoro inni tak robią?” itp. itd. Na tego typu pytania byliśmy mniej więcej przygotowani. Nie spodziewaliśmy się jednak, że Borys aż tak dobrze odnajdzie się w szkolnej rzeczywistości i że tak szybko odnajdzie się w nowym towarzystwie. Bo to o ludziach mówi najczęściej.
Pani Krysia
Niewątpliwie wielką zasługę w tym zakresie ma świetna wychowawczyni. Pani Krystyna jest nauczycielem z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem i właściwie od pierwszego dnia pobytu Pierworodnego w szkole, zaskarbiła sobie jego sympatię. Przez pierwsze tygodnie każdego dnia podkreślał, że „Pani Krysia jest bardzo miła”, „dziś tak zażartowała”, „to powiedziała”, a „podczas zajęć zaproponowała takie zadania”. Krótko mówiąc, że Pani Krysia to, Pani Krysia siamto, Pani Krysia owamto. Na pierwszą wywiadówkę szłam więc z wyobrażeniem łagodnej, cichej, serdecznej kobiety, może nieco starszej od pań przedszkolanek, z którymi Borys miał do tej pory do czynienia. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam … sierżanta w cywilu!
Z prędkością strzelającego karabinu przedstawiła nam najważniejsze informacje, zasady i procedury obowiązujące w szkole. Potem w żołnierskim stylu odpowiedziała na wszystkie pytania, omówiła plan działania na najbliższy semestr i zasugerowała praktyczne rozwiązania w celu ułatwienia funkcjonowania naszych latorośli w „covidowej szkole”. Rodzicielskie dywagacje (kto choć raz był na spotkaniu rodziców w szkole/przedszkolu wie, że są pewne tematy, które wywołują niekończące się i – przyznajmy to w duchu prawdy – na ogół jałowe deliberacje) ucinała taktownie, z uśmiechem i … bezwględnie. A kiedy przeprosiła nas za to, że niestety z racji pandemicznych nie będzie mogła zabrać naszych dzieci na PIĘCIODNIOWĄ wycieczkę, jak to robiła dotychczas ze swoimi pierwszymi klasami – przeżyliśmy szok poznawczy. Musieliśmy mieć wszyscy bardzo dziwne miny, bo Pani Krysia spojrzała na nas spod oka i z uśmiechem szachisty stwierdziła: „Szanowni Państwo. Nie oszukujmy się. Takie wyjazdy zazwyczaj problemem są dla rodziców, nie dla dzieci. One się świetnie ze sobą integrują”. Pomyślałam: „Coś w tym chyba jest…”.
Etykietowanie, kontrolowanie, niewiara
Niby wiem, że etykietowanie jest złem, ale jakoś do tej pory nie przyszło mi do głowy, że sama w swojej głowie bezwiednie wciskam dziecko w jakiś szablon, który może mu podcinać skrzydła i w ten albo w inny sposób uwierać. Ileż to razy w ostatnim roku wspominałam w rozmowach z najbliższymi, że boję się, jak sobie nasz Pierworodny poradzi w szkole, skoro „jest taki nieśmiały”, „roztrzepany”, a „na dodatek ma dopiero 6 lat”. A on pierwszego dnia usiadł w ławce z nowo poznanym Kubą i po 15 minutach wiedział już nie tylko, w co się nowy kolega lubi bawić, lecz także na jakim osiedlu mieszka, o co spiera się z siostrą i gdzie był na wakacjach. Kiedy zapytałam Panią Krysię, jak sobie radzi na lekcjach, spojrzała na mnie z totalnym zdumieniem, stwierdzając: „Jak to jak? Bardzo dobrze!”. A gdy, próbując się nieco usprawiedliwić, doprecyzowałam: „No bo on jeszcze nie skończył siedmiu lat”, uśmiechnęła się tylko i rzuciła krótkie: „Nie widać”.
Ja za to zobaczyłam wtedy jak na dłoni, jak bardzo próbuję utrzymać kontrolę nad życiem swojego dziecka. Jak uparcie nie przyjmuję – w drobnych, codziennych gestach – tego, że on ma prawo być inny niż moje wyobrażenie o nim. Jak z uporem maniaka staram się mu usuwać kłody spod stóp, szlifować ostre kanty, wskazywać najłatwiejsze szlaki. Mimo iż wiem, że to nie jest dobre. Jak łatwo wypieram ze świadomości, że nasz Syn ma prawo popełniać błędy, ma prawo cierpieć, ma prawo poczuć strach, ma prawo zmierzyć się ze swoimi lękami. Bo to wszystko jest elementarną częścią naszego człowieczeństwa i lekcją, którą każdy musi odrobić.
Dotarło do mnie, że mimowolnie wciskam Borysa w złotą klatkę, chcąc go chronić nie tylko przed złem, ale też przed … złożonością świata. Bo, wiecie, „on ma przecież dopiero 6 lat”… I to jest świetny argument, by sobie zracjonalizować, że tylko ja mogę wnosić dobro, wiedzę i wartości w życie dziecka. A to przecież nieprawda!! Ale chyba najbardziej zakłuło mnie w sumieniu, kiedy zrozumiałam, jak często bezwiednie podcinam Borysowi skrzydła. Bo nie wierzę. Nie wierzę w jego inteligencję, talenty, wewnętrzną siłę. W to, że sobie beze mnie poradzi. Beze mnie! A gdzie tu miejsce jeszcze dla Pana Boga i Jego marzenie o naszym synu?
Mijające tygodnie pokazały mi zatem, że moje głębokie przekonania, że wiem, co dla Borysa dobre, że znam go jak nikt inny i kocham nad życie – choć obiektywnie oczywiście wartościowe – są skażone grzechem pychy. I przez to łatwo mogą stać się karykaturą. Stąd więc w moim rachunku sumienia nowy punkt do duchowej wiwisekcji.
Jesteś dzieckiem Boga. Twój syn/córka także
Patrzę na siebie i widzę wyraźnie, że to, co w moim życiu duchowym szwankuje, to ciągłe wpychanie się na miejsce Pana Boga. To ja wiem lepiej, co dla mojego dziecka dobre. To ja je znam najlepiej. To ja go ochronię przed złem. To ja go nauczę.
Bóg jednak głośno przemawia w naszej codzienności. Do mnie grzmi: „Nie Ty, Aguś, tylko JA. Borys to w pierwszej kolejności moje dziecko, nie twoje. Tobie zadałem go na mgnienie oka. Chroń i rozwijaj w nim to, co dobre, ale pamiętaj. Ty masz swoją drogę do przejścia, a on swoją. Powoli wasze ścieżki się rozchodzą. I tak ma być. I tak jest dobrze.
Zaufaj Mi. Ja go kocham bardziej.”
// Zdjęcie na stronie głównej pochodzi z serwisu Pixabay
Jakie to niby zwykłe, a wielkie w przekazie. Proste, a głębokie. Jako mama pierwszoklasisty, odnalazłam się w tym tekście bardzo. Nazwałaś to, co tak ulotne, że często niezauważalne. Dziękuję!