Jestem zadeklarowaną przeciwniczką wojny i siłowego rozwiązywania konfliktów. Staramy się z Najlepszym z Mężów wychowywać nasze dzieci w duchu miłości, dialogu i wrażliwości na drugiego człowieka. W związku z tym zwracamy ogromną uwagę na to, co czytają, oglądają, jakimi zabawkami się bawią. W naszym domu nie ma telewizora, a medialne treści, z którymi pozwalamy progeniturze obcować, są przez nas świadomie wybierane i sprawdzane. Co nie znaczy, że trzymamy maluchy „pod kloszem” i chronimy przed wszelkimi złymi wiadomościami. Raz, że wydaje się to niemożliwe, a dwa, że niewychowawcze.
Nie „czy?”, tylko „jak?”
Chociaż, patrząc z perspektywy globalnej, w dostatniej Europie żyje nam się jak owym przysłowiowym „pączkom w maśle„, to jednak każdy z nas prędzej czy później styka się z cierpieniem i złem. W różnym wymiarze i skali, ale przecież doświadczenie bólu, troski, krzywdy czy niesprawiedliwości jest powszechne i dotyka człowieka każdych czasów. Próbowanie ochronienia dzieci przed tą rzeczywistością jest więc z jednej strony walką z wiatrakami, a z drugiej strony czyni je kompletnie bezbronnymi w sytuacjach krytycznych, które – jak choćby pokazują dramatyczne wydarzenia na Ukrainie – mogą przyjść nagle i niespodziewanie.
Od początku naszej przygody z rodzicielstwem nie mieliśmy więc nigdy wątpliwości „czy” rozmawiać z dziećmi o wojnie. Odpowiedź była zawsze jasna – „tak, trzeba o tym z nimi mówić”. Problem jednak pojawiał się, gdy przychodziło odpowiedzieć sobie na pytanie – „jak to zrobić?”. Oczywiście doskonałą pomocą z wprowadzaniem kategorii zła w życie maluchów były i są baśnie. Historie napisane przez braci Grimm czy Andersena – pełne smutku, trosk i strachu – pomagają przyswoić trudną prawdę, że w życiu nie zawsze wszystko idzie tak, jak byśmy sobie tego życzyli. Niemniej samo przeczytanie nawet najlepszej bajki i zostawienie dzieci samym sobie w społecznej przestrzeni huczącej od doniesień medialnych nie jest dobrym rozwiązaniem. To rodzic ma chronić i wychowywać dziecko. Także do tego, by potrafiło poradzić sobie ze złymi wiadomościami.
Na bieżąco
Jedną z naszych rodzinnych zasad jest więc to, że o trudnych sytuacjach życiowych staramy się z dziećmi rozmawiać na bieżąco, a możliwie nawet uprzedzająco. Nie prowadzimy stałego cyklu pogadanek: „Porozmawiajmy o tym, co boli”, ale reagujemy i inicjujemy rozmowy wtedy, gdy widzimy, że na horyzoncie pojawia się lub może pojawić jakiś nieprzyjemny temat. Naszą pierwszą, poważną rozmowę o wojnie odbyliśmy np. w 2015 r., gdy Pierworodny po raz pierwszy szedł do przedszkola. W tym czasie na naszym osiedlu pojawiło się sporo dzieci mówiących po ukraińsku, które do Polski przybyły z ogarniętego działaniami wojennymi Donbasu. Borys zastanawiał się, skąd te rodziny przyjechały i dlaczego – i to był punkt wyjścia do naszego rodzinnego dialogu. Staraliśmy się pokazać mu trudności, jakie wiążą się z koniecznością ucieczki z terenów ogarniętych działaniami zbrojnymi, a przy okazji mogliśmy po raz kolejny przypomnieć, dlaczego nie podoba nam się, gdy dzieci bawią się w strzelanie do innych ludzi. Temat wojny wrócił też do nas z pełną mocą, gdy kilka miesięcy temu rozpoczął się kryzys humanitarny na granicy polsko-białoruskiej. Angażując się w rozmaite akcje dla ofiar tego konfliktu, musieliśmy siłą rzeczy wytłumaczyć dzieciom różnice między migrantami a uchodźcami, a także poruszyć kwestie prześladowań, autorytaryzmu czy represji.
O tym, że Rosja zaatakowała Ukrainę nie wiedzieliśmy, kiedy rankiem 24 lutego rozwoziliśmy dzieci po przedszkolach i do szkoły. Rozmowę na ten temat przeprowadziliśmy więc dopiero popołudniu, gdy już byliśmy w komplecie w domu. Dzieci same nie zaczęły tego tematu, ale kiedy go już wywołaliśmy, okazało się, że głowy mają pełne zasłyszanych pokątnie informacji od koleżanek i kolegów, a w sercach rozpanoszył się lęk. Potrzebowały tej rozmowy, choć o nią nie prosiły.
Bez epatowania strachem
Nasze dzieci mają obecnie 8, 6 i 4 lata. Rozmowa z nimi siłą rzeczy musi być dostosowana do ich możliwości językowych i percepcyjnych. Przy wszelkich trudnych tematach najczęściej odwołujemy się do potęgi wyobraźni i empatii: „Spróbujcie sobie wyobrazić, że nagle, w nocy, budzi nas huk, ściany naszego bloku się trzęsą, a my nie wiemy, co się dzieje. Jak myślicie, jak byście się czuli?”. Czekamy cierpliwie na ich wypowiedź, zadajemy dodatkowe pytania i staramy się odpowiadać na każde z ich wątpliwości. Zdarza się, że musimy powiedzieć: „nie wiem” (jak ktoś może strzelać do niewinnych osób?) albo „wydaje mi się, że…” (czy u nas też może być wojna?). Kiedy rozmawiamy o sytuacji na Ukrainie staramy się mówić do nich rzeczowo, krótkimi zdaniami i spokojnym tonem. Dokładamy też starań, by w ich towarzystwie nie czytać ani nie słuchać wiadomości, bo wiemy, że wystarczającą dawkę tego typu obrazów/informacji dostarcza im obecnie … szkoła/przedszkole. A właściwie rozmowy, które dzieją się na korytarzu. W ich klasach/grupach jest sporo Ukraińców, dla których ta sytuacja jest szczególnie trudna i którzy bardzo różnie przeżywają to, co się dzieje. Starsze dzieci często mają ze sobą telefony, a w nich nieustającą kanonadę filmików i relacji. Trudnych i nierzadko brutalnych. Nawet małe dzieci chcąc nie chcąc mogą obcować z tymi treściami, a to wywołuje naturalny lęk i obawy. Dlatego z uporem maniaka prosimy ich, by mówili nam o tym, co czują, czego się dowiadują z otoczenia, co ich martwi, intryguje – tak, byśmy mieli szansę wyjaśnić im to, co trudne. My, a nie koledzy czy koleżanki.
Gdy więc dopytują o szczegóły, staramy się nie unikać jednoznacznych odpowiedzi i poważnie podchodzić do ich trosk. Pokazujemy przy okazji, że mamy wiedzę na dany temat oraz tłumaczymy, skąd ją mamy i dlaczego z taką, a nie inną ostrożnością podchodzimy do informacji medialnych. Nazywamy rzeczy po imieniu (śmierć, zabijanie, ucieczka, groźba, bomba), ale w naszych rozmowach koncentrujemy się na tym, co daje poczucie sprawczości. Czyli np. nie tyle skupiamy się na tym, ile ofiar pochłonął dany konflikt, co raczej na tym, że nie musimy siedzieć bezczynnie i możemy zrobić konkretne dobro dla bliźniego. Jeszcze lepiej, jeżeli na poparcie słów możemy ich – tak jak teraz – zabrać na jakąś konkretną zbiórkę, modlitwę czy protest. Dzięki temu wiedzą, że dzieje się coś trudnego, ważnego, ale dostrzegają też, że nawet oni, malutcy, mają moc, by na zło zareagować dobrem. Od ubiegłego tygodnia dzień w dzień odmawiają dziesiątkę różańca w intencji pokoju. Sami spakowali paczki z jedzeniem i zanieśli je na miejsce zbiórki. Po niedzielnej mszy Borys przyszedł wieczorem do naszej sypialni i stwierdził, że widział puszkę z datkami na pomoc dla Ukrainy na filarze kościoła i chce do niej wrzucić pieniądze, które odkładał na upragnione lego. Bardzo nas tym wzruszył!
Indywidualnie
Każde z naszych dzieci ma inną wrażliwość. I to jest największa trudność, z jaką mierzymy się, gdy potrzebujemy porozmawiać na trudne tematy. Borys ma bardzo analityczny umysł, dużo czyta i jego pytania są bardzo dociekliwe. Uspokaja się dopiero wtedy, gdy pozna odpowiedź na wszystkie swoje wątpliwości, dla niego więc bardzo ważne są wszelkie szczegóły i spokojny czas poświęcony na rozmowę. Nadia z kolei jako dziecko wysoko wrażliwe jest szalenie empatyczna i wyczulona na wszelką krzywdę i niesprawiedliwość. Bardzo łatwo ją wystraszyć i zasmucić. Głęboko przeżywa zasłyszane historie i rozmyśla o nich godzinami, a że ma dopiero 6 lat, to nie potrafi poradzić sobie z lękiem, który ją ogarnia, gdy w głowie zbyt długo analizuje to, co obserwuje. Rozmowa z nią to jak stąpanie po cienkim lodzie. Musimy bardzo uważać na to, jakich słów używamy i co jakiś czas upewniać się, czy przypadkiem nie chce zmienić tematu. Zazwyczaj słuchając tego, co trudne, szuka naszej fizycznej bliskości i to jest jej podstawowa potrzeba. Zatem w ostatnich dniach przytulamy się jeszcze więcej niż zazwyczaj. Musimy mieć przy tym wyostrzony słuch, bo Nadia nie zawsze wprost mówi o tym, co ją niepokoi. W jej przypadku trzeba czasem kilku podejść, by zechciała odkryć, co myśli i co ją martwi.
Iwan, jeszcze przez chwilę nasz najmłodszy syn, niedawno skończył 3 latka. Nie jest w stanie zrozumieć tego, co się dzieje, ale nie żyje w próżni. Ma świadomość, że mają miejsce wydarzenia, które są nienormalne. Z nim rozmawiamy bardzo prostymi komunikatami: „Kochanie, niedaleko nas toczy się wojna”. „Wojna to zło”. „Podczas wojny wielu ludzi cierpi i płacze”. Jeżeli dopytuje: „Dlaczego?”, staramy się mu to wyjaśnić przez analogie, które są dla niego zrozumiałe (np. „A czy gdy ktoś Cię mocno uderzy, to jest Ci smutno?”). Tak jak i pozostałe dzieci, tak i jego uwrażliwiamy na koleżanki i kolegów Ukraińców, podpowiadając, jak może się zachować („Widziałeś jak Vitja dziś płakał, tak? Pewnie boi się o swoją babcię i dziadka. Możesz go przytulić następnym razem w takiej sytuacji albo zanieść mu jego ulubioną zabawkę, żeby go pocieszyć”).
Nie raz i nie dwa
Obecna sytuacja dobrze też pokazuje, że rozmów na tematy trudne nie da się odbyć „raz a dobrze”. Zazwyczaj dotykają one spraw skomplikowanych i wiele wątków może wyjść niejako obok. Każdy kolejny dzień wojny na Ukrainie przynosi różne sytuacje, z którymi dzieci muszą się zmierzyć. A to przykrości wywołane nazwiskiem („Rusek” w obecnej chwili staje się wdzięcznym tematem do szyderstw w szkole), a to obawy związane z konfliktem nuklearnym (wczoraj Najlepszy z Mężów przez półtorej godziny cierpliwie wyjaśniał Borysowi meandry związane z bronią jądrową), a to nieustające wątpliwości związane z niezrozumiałymi słowami, które „małe, gumowe uszy” zasłyszą tu i ówdzie („Co to są >sankanancje<, mamo?” – zapytał mnie dziś Iwan, mając na myśli „sankcje”).
Od kilku dni temat wojny i różne poboczne pojawiają się u nas nieustannie. Chociaż początkowo dzieci nie chciały o nim rozmawiać, to obecnie często do niego wracają. Widać, że taką mają potrzebę. Dla nas najistotniejsze jest to, że ze swoimi wątpliwościami, obserwacjami i lękami przychodzą do nas i dzielą się tym, co mają w głowach i w sercach. Szalenie nas to zbliża do siebie. I chociaż nie ukrywamy przed nimi, że i nas dotykają przykre emocje – takie jak strach, niepewność czy gniew – to staramy się rozmawiać z nimi w taki sposób, by nie podsycać ich osobistych lęków. Uwrażliwiamy je też, by nie ferowały pochopnych wyroków. Za każdym razem zapewniamy je o naszej miłości, o perspektywie Nieba, a także o tym, że to dorośli mają obowiązek troszczyć się o wszystkie dzieci świata, a nie dzieci o dorosłych. Nawet jeśli świat staje na głowie, nasze rozmowy nie mogą prowadzić do innego wniosku.
No czyli jednak klosz, normalny Polak w wieku 7 lat wie, że trzeba się bić za kraj, pozdrawiam.
Cóż. Pozwolę się z Panem nie zgodzić. Myślę, że żadne dziecko nie powinno „wiedzieć”, że „trzeba” się bić za cokolwiek.