Za nami wielkopostny półmetek. Dobry moment, by zatrzymać się i zastanowić, jak przeżywam ten czas. Czy rzeczywiście dostrzegam w sobie konieczność nawrócenia, czy może mój wzrok skupiony jest teraz na innych sprawach? Potrzebuję odnowy mojej relacji z Bogiem, czy może jest mi dobrze tak, jak jest? Ogarnęło mnie zniechęcenie, czy wręcz przeciwnie – wyjście na pustynię napełnia mnie nową energią? Lata temu Przyjaciółka powiedziała mi u progu Wielkiej Nocy – „Wiesz, nawet po niedoskonale przeżytym poście Pan Jezus zmartwychwstaje”. Trzymam się tej myśli zwłaszcza wtedy, gdy pokusa duchowego rozleniwienia albo gorycz niezrealizowanych postanowień sprawia, że przestaje mi się chcieć przygotowywać swoje serce do z mar moich powstawania.
Waga świadomości
To nie przypadek, że najważniejsze święta chrześcijańskie poprzedza specjalny okres przygotowania. Zresztą, kiedy patrzymy na historię zbawienia, to właściwie jest ona zdominowana przez oczekiwanie i przygotowywanie. Czas jest językiem Boga, jego darem i narzędziem, którym pomaga nam przemieniać siebie. To podarowana przestrzeń, w której wiele od nas zależy. Trzeba jednak wagę tego daru dostrzec i spróbować się w nim rozsmakować. Wyrosłam już dawno z karkołomnych wielkopostnych postanowień, duchowych maratonów i wysiłków na miarę treningów olimpijskich. Wiem, że ten czas jest mi dany, wiem, że żeby go owocnie przeżyć potrzeba mojego choćby minimalnego zaangażowania, ale nie zapominam, że koniec końców wszystko jest łaską, a Pan Bóg nie tyle potrzebuje moich ekspiacji, co czeka, by mi pomóc odkryć jakiś kolejny skrawek mojej duszy. Nie zrobi jednak nic bez mojej świadomej zgody.
Wolność i łaska
W ramach jałmużny czasu spotkałam się niedawno ze znajomym, który deklaruje się jako ateista (przy okazji po raz kolejny przekonałam się, że oddając bliźniemu z tego, z czego mi zbywa – czyli z „wolnych chwil” – koniec końców to ja czuję się bardziej obdarowana dobrem). W pewnym momencie, rozmawiając z Markiem, stwierdziłam, że w żadnej innej relacji nie czuję się tak wolna, jak w relacji z Panem Bogiem. Wzbudziło to jego gwałtowne niedowierzanie i skłoniło do postawienia szeregu pytań i tez, które zmusiły mnie do zajęcia stanowiska wobec takich kwestii jak „słuchanie przykazań”, „wierność kościołowi” czy „milczenie Boga”. Ale wszystko to było mi potrzebne, by uświadomić sobie, jak wiele wdzięczności jest we mnie za to, że zostałam ukochana, zbawiona i otoczona wieczną troską zupełnie za darmo i z całkowitym poszanowaniem moich decyzji.
Kontekst ma znaczenie
Tegoroczny Wielki Post prowadzi mnie więc przede wszystkim szlakiem pytań, na które co prawda znam odpowiedzi (albo przynajmniej – wydawało mi się, że znam), ale najwyraźniej potrzebuję zmierzyć się z nimi raz jeszcze, by po raz kolejny dokonać świadomego wyboru i decyzji, w Kogo i Komu chcę (za)wierzyć. Najpewniej ma to związek z trwającą wojną na Ukrainie, której obrazy tak łatwo stają mi przed oczami, gdy rozważam drogę krzyżową i z potrzebą osobistej reakcji na te wydarzenia. Bóg nie chce być obok naszego życia, tylko w samym jego centrum. Wielki Post nie dzieje się więc w jakiejś wypreparowanej z doczesnych wydarzeń duchowej przestrzeni. To, co ma miejsce wokół nas zawsze ma znaczenie. Dobrze jest dostrzec, że w tym wszystkim Bóg jest wiernie przy mnie: nie tylko w ciszy medytacji, ale także wtedy, gdy mnie boli serce, gdy się buntuję, złoszczę czy boję.
Modlitwa i wytrwałość – niedoceniony oręż
Osobiście odkrywam więc czas ostatnich tygodni w kluczu wytrwałości. Jak dotąd co prawda niewiele udało mi się zrealizować z moich osobistych wielkopostnych planów, ale wojenna zawierucha sprawiła, że zupełnie inne wysiłki nabrały znaczenia. I to przez nie dociera do mnie Pan Bóg (co zresztą samo w sobie jest wspaniałym wielkopostnym wyzwaniem: tzn. pozwolić Bogu poprowadzić się nie tak, jak my byśmy chcieli, ale jak chce On).
I tak na półmetku Wielkiego Postu ze smutkiem dostrzegam, jak trudno jest mi wytrwać w miłości do bliźniego, zwłaszcza wtedy, gdy wymaga to rzeczywistego poświęcenia swojej wygody, czasu i poczucia bezpieczeństwa. Widzę też, z jaką łatwością przychodzi mi bagatelizowanie modlitwy i jej mocy. Może nie są to szczególnie miłe obserwacje, ale na pewno niezbędne. Bez nich nie będzie przecież nawrócenia, a to przecież o tę łaskę prosiłam w środę popielcową.
Kochać bardziej
„Mamusiu, czy można kochać ciągle bardziej?” – zapytała mnie dzisiejszego wieczoru córka. „A jak myślisz?” – odpowiedziałam. Nadia, jak to ona, zamilkła na dłuższą chwilę, by zastanowić się nad odpowiedzią. Po chwili stwierdziła: „No, ja Was każdego dnia kocham mocniej, więc chyba się da”. Pomyślałam, że to piękny obraz dla wielkopostnych wysiłków. Co roku wkraczamy w ten czas, by uczyć się od Mistrza jak kochać, by kochać jeszcze lepiej niż dotąd. I jakoś ciągle nam nie brakuje „pola do popisu”, gdzie coś trzeba w sobie zmienić, oczyścić, naprawić. Nie powinno nas to jednak dołować. Perspektywa kochania „wiecznie bardziej” to świetny wyznacznik dla naszych doczesnych zmagań. Byleby tylko nam się chciało podnieść wzrok i ruszyć z miejsca. Nawet, gdy w połowie drogi upadniemy raz, drugi czy trzeci.
// Zdjęcie na głównej: Pixabay