W poszukiwaniu śladów Wielkiej Nocy

Lata temu usłyszałam bardzo poruszające kazanie rezurekcyjne. Po odczytaniu Ewangelii ksiądz przez chwilę pomilczał, popatrzył w lekcjonarz, a potem podniósł wzrok na zgromadzonych i dobitnym głosem stwierdził: „Chrystus żył, umarł i zmartwychwstał. Ale wy i tak w to nie wierzycie. Amen”*. I usiadł.

Święta, święta i po świętach

W ostatnich dniach często wracam myślami do tego kazania. Co we mnie zmieniła tegoroczna Wielka Noc? Ile z tych pięknych życzeń, które dostałam, się zrealizowało? No, owszem. Były to święta na tyle, na ile można: „zdrowe, wesołe i przeżyte w rodzinnej atmosferze”. Tak. Mieliśmy to błogosławieństwo. Ale czy – jak sama wpisywałam na kartkach – przeżywanie tajemnicy, która wymyka się naszym wysiłkom zrozumienia i zanurzenie w to, co święte, szlachetne i warte najwyższej ofiary rzeczywiście przywróciło właściwe proporcje i porządek w głębi mojego serca?

W Poniedziałek Wielkanocny, ba, nawet jeszcze we wtorek i w środę pewnie bym bez większych wątpliwości przytaknęła. To był dobry czas – Pan Bóg co prawda nie wyszedł z tego grobu, z którego obstawiałam, że wyjdzie, ale nie będę wybrzydzać. Przez całe Triduum dawał się doświadczać, smakować, odkrywać, po to, by na finał pokazać mi lęki, które nieźle w sobie zakamuflowałam i mnie z nich wyzwolić. Więc grunt, że z pewnych moich mar wstał. I przez te pierwsze dni po Wielkiej Nocy niosło mnie to jakieś trzy metry nad ziemią.

Tyle, że … nie minęła jeszcze oktawa, a egoizm, zwątpienia i obawy znów zaczęły mi ciążyć. Oskarżyciel przy moim uchu jakby się przebudził z krótkiej drzemki i niezłomnie sączy swój jad. Ledwo co napełnione stągwie łagodności i cierpliwości (także do siebie samej!) wręcz wyparowały z mojej opromienionej zmartwychwstaniem codzienności.  Więc co? Zmartwychwstał we mnie czy nie? Po czym to rozpoznać?

Pokój Wam

Pierwsze, co mi się nasuwa, to konieczność spojrzenia w głąb siebie. Bo kiedy śledzę liturgię Słowa w ostatnich tygodniach, uderza mnie, jak wiele niepokojów i lęków musiało towarzyszyć apostołom. Ileż zwątpień, strachu o życie własne i bliskich, ileż bezradności, zawiedzionych nadziei, rozczarowań, frustracji, bezradności musieli doświadczać. A Zmartwychwstały przychodzi i mówi: „Pokój wam”. Przyznam, że ciągle nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że żadnemu z Jego narwanych uczniów się nie wyrwało: „Pokój? Jaki pokój, Panie?!! Widziałeś, co się dzieje za oknem?!!!”. Mnie w każdym razie notorycznie na modlitwie taki okrzyk ciśnie się na usta. Ale jednocześnie nie mogę zignorować tego, że kiedy tylko zamknę oczy, słyszę – dobitne, choć ciche – „Pokój Tobie”.

W takich momentach dociera do mnie, że On nie mówi o tym, co jest „za oknem”, ale o tym, co przynosi w darze, co daje każdemu, kto chce doświadczyć zmartwychwstania. I rzeczywiście, gdy rozejrzę się po swoim życiu, to tam, gdzie On jest, gdzie żyje i panuje, gdzie Go wpuściłam bez żadnych zastrzeżeń – tam jest pokój. Tam jest pewność, że żyję pełnią i poczucie, że jestem w tym miejscu, w którym być powinnam. Tam jest porządek, harmonia i absolutne zaspokojenie potrzeby sensu życia. To są te miejsca we mnie, które są niezależne od ludzkich ocen i opinii, bo kształtuje je świadomość, że jestem dzieckiem Kogoś, kto kocha mnie o niebo lepiej niż ja jestem w stanie kochać kogokolwiek.

Kiedy człowiek odkryje w sobie takie miejsca, to jakby znalazł niewyczerpane, duchowe akumulatory. Bardzo potrzebne, by żyć na co dzień i serio Ewangelią. By być świadkiem Zmartwychwstałego.

Dążcie do tego, co w górze

I wydaje się, że to też może być dla nas dobra wskazówka. Święty Paweł pisze w Liście do Kolosan: „Jeśliście więc razem z Chrystusem powstali z martwych, szukajcie tego, co w górze, gdzie przebywa Chrystus zasiadając po prawicy Boga” (Kol 3, 1). Bardzo mi to pomaga w duchowej, powielkanocnej wiwisekcji. Gdzie dzisiaj kieruję swój wzrok? Czego szukam? Czym się karmię?

Myślę o tym w konkretnej rzeczywistości, w której jesteśmy. Stwierdzenie, że społeczna izolacja działa negatywnie na naszą psychikę, nie wymaga chyba szczególnych uzasadnień. Co rusz możemy o tym przeczytać, posłuchać albo porozmawiać. Lockdown oddziałuje na całe społeczeństwo, upośledzając nasze relacje, pogłębiając podziały i frustracje, dewastując nasze poczucie własnej wartości. Przykłady i historie można mnożyć w nieskończoność. W tym kontekście uderza mnie jednak jedno – jak bardzo skupiamy się na tym, co złe i jak mizernie w przestrzeni publicznej wybrzmiewa jakakolwiek dobra nowina. Rozumiem, że świat może tak funkcjonować. Ale my? Chrześcijanie? My – świadkowie miłości, apostołowie nadziei? Dlaczego dajemy się tak łatwo wciągać w narzekania, sarkania i wojenki?

Jednym z moich tegorocznych odkryć wielkanocnych jest zrozumienie, że do przeżywania Triduum nie jest niezbędna jakaś specjalna liturgia. Wystarczą oczy wiary skierowane na ołtarz serca. To tam nieustannie rozgrywa się męka, śmierć i zmartwychwstanie. W przebłyskach duchowego geniuszu (to autoironia, dla jasności) zdarzyło mi się więc zauważyć, że choć Wielka Noc miała miejsce raz w historii świata, to trwa i dzieje się w każdej sekundzie naszego życia. Ta perspektywa daje wielką siłę i nadzieję (o ile, oczywiście, zgodzimy się ją przyjąć). Mój wzrok ciąży ku ziemskim padołom, ale mam w sobie Kogoś, kto nieustająco pomaga mi go podnosić poza horyzont własnego ja i dążyć do tego, co w górze. Więc… chociaż kusi, oj, jak bardzo kusi, by skomentować te czy inne głupoty naszego życia społecznego czy niedomagania charakterów, to … spuszczam na nie zasłonę miłosierdzia. Mój Pan nikogo nie obrażał, na nic nie narzekał, ze złem nie dyskutował, tylko je przemieniał miłością. Ja też mogę wytrwale próbować iść Jego śladami.

Kwestia czasu

Na pytanie o efekty Wielkiej Nocy mój kierownik duchowy dał mi jedną odpowiedź: ziarno musi obumrzeć. Czy mi się to podoba, czy nie – droga życia i wiary to szlak nieustannego oczekiwania. Przy czym wielokrotnie na kartach Pisma Świętego Pan Bóg pokazuje, że jest zdecydowanym zwolennikiem opcji „slow”. Można powiedzieć, że jako Władca Czasu, daje nam go w obfitości. Sęk w tym, czy potrafimy tę łaskę dostrzec.

Warto też zauważyć, że wśród uczniów Chrystusa między Zmartwychwstaniem a Wniebowstąpieniem nie ma jakiejś szczególnej fety, eksplozji radości i natychmiastowych efektów. Przeważa strach i niedowierzanie, w najlepszym razie oszołomienie (Łk 24, 11; Mk 16, 14). Zanim chłopaki staną się prawdziwymi świadkami Jezusa Zmartwychwstałego, muszą, po pierwsze, spotkać Go (i to najlepiej kilka razy, żeby dotarło, że On żyje i co to znaczy dla każdego z nas), a po drugie … dostać Ducha. To nie dzieje się spektakularnie, w trybie natychmiastowym. Wręcz przeciwnie. Pan Jezus daje swoim uczniom czas, by przeżyte doświadczenia w sercach krzepły i dojrzewały. Zmieniały ich powoli, ale nieodwracalnie.

Może więc, myśląc o efektach Wielkiej Nocy, trzeba nam cierpliwie czekać i uważnie obserwować świat i siebie. Przycupnąć przy pustym grobie i nasłuchiwać, czy Pan przypadkiem nie przychodzi, by zwrócić się do mnie po imieniu. Albo – wręcz przeciwnie – nie myśleć, nie rozpamiętywać, ruszyć w drogę i/lub wrócić do codzienności. Chrystus przecież najlepiej wie, kto potrzebuje Go zobaczyć, kto dotknąć, a kto uwierzy, choćby nie widział.

Paradoksalnie, sama mam wrażenie, że plączę się ciągle po ogrodzie oliwnym z pragnieniem powrotu do namacalnego doświadczenia bliskości Pana Boga. Chodzę i wzdycham: „Przyjdź, Panie Jezu!”. Po czym zmęczona nawoływaniem siadam i wtedy do mnie dociera, że mimo tych wszystkich moich niepewności, niespełnionych pragnień, życiowych potknięć, zwątpień i wad, jestem … szczęśliwa. Szczęśliwa i błogosławiona.

A więc jednak zmartwychwstał.

Mam dowód.

Jego Słowo (J 20, 29b).

 

*Niedawno dowiedziałam się, że autorem tego legendarnego kazania był podobno ks. Mieczysław Maliński.

 

//Zdjęcie tytułowe: Pixabay

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *