Zdarzyło mi się ostatnio stwierdzić w gronie nieznanych mi osób, że razem z Najlepszym z Mężów jesteśmy świetnym małżeństwem. Jak tylko wypowiedziałam te słowa, poczułam się speszona, a w głowie pojawiła się myśl, że przecież to straszna pycha tak mówić! I natychmiast zaczęłam się z nich wycofywać i tłumaczyć: „To znaczy nie tyle >świetnym<, co po prostu >normalnym<. Takim przeciętnym po prostu”. Na co odezwał się Najlepszy z Mężów, który znany jest z tego, że mówi mało, ale jak już coś powie, to idzie w pięty: „Ale przecież my jesteśmy świetni. Jacy inni moglibyśmy być, skoro jesteśmy odbiciem Miłości Pana Boga?”.
Skażeni niedocenianiem
Katechizm Kościoła Katolickiego w punkcie 1604 przypomina, że miłość małżeńska staje się obrazem absolutnej i niezniszczalnej miłości, jaką Bóg miłuje człowieka. To się nazywa perspektywa! I skoro w Miłości mojej i mojego Męża można dostrzec miłosierną, wszechogarniającą, życiodajną, wierną i przenikniętą odwieczną mądrością Boską Miłość, to określenie „świetna”, by nie powiedzieć: „święta sprawa” – wydaje się jak najbardziej na miejscu, nieprawdaż? Tylko… czemu nie potrafimy odruchowo w ten sposób myśleć, patrząc na nasze małżeństwa?
Może dlatego, że wielu z nas dojrzewa w otoczeniu, w którym mówienie o sobie dobrze – nie jest mile widziane. Bo to pycha, wywyższanie, zadawanie bólu tym, którzy mają w życiu gorzej… Rzadko kiedy pojawi nam się refleksja, że źle pojmowana skromność może nas jednak wyprowadzić na manowce. Do świata, w którym nie ma ani nadziei, ani światła z mar powstania. Bo czyż nie jest tak, że karmieni zewsząd zafałszowanymi obrazami miłości, lękami i frustracjami żyjemy w cieniu ciągłych wątpliwości i obaw, a przez to bardzo łatwo karłowaciejemy?
Dorzućmy jeszcze do tego pokusę wiecznego porównywania się i jakże częste zatrucie bakcylem niedoceniania własnego życia – i mamy gotowy przepis na deprymowanie Bożych zamysłów. Trudno oczekiwać od kogoś, kto sam o sobie nie potrafi myśleć dobrze, by wielkie pozytywy odkrył w byciu parą. Nie mówiąc już o tym, że często pozwalamy w naszych głowach rozplenić się przeświadczeniu, że miłość małżeńska, o jakiej opowiada nam Kościół, to taki ideał kochania się, o którym się świetnie słucha/czyta/pisze (1 Kor 13, 1-13), ale którego nijak się nie da głosić życiem…
To, że o własnych siłach nikomu nie uda się doskoczyć do Boskiego Wymiaru Miłości, to wiadomo. Ale z Jezusem? Cóż nas może powstrzymać?
Odbicie – tylko i aż
Warto sobie raz po raz przypominać, że nawet najdoskonalszy obraz pozostaje tylko i aż obrazem, czyli pewnym odbiciem rzeczywistości, której człowiek doświadcza. Obrazy mogą być oczywiście przeróżnej jakości 😉 Jestem jednak przekonana, że tak jak ja każdego dnia cierpliwie i z namaszczeniem oglądam tryliardy rysunków i w każdym pojedynczym bazgrole potrafię zobaczyć serce i zaangażowanie naszych pociech, tak Pan Bóg w każdym małżeństwie widzi piękno i ogromny potencjał. I raduje się naszym „my”. Trzeba w to tylko uwierzyć.
Ponadto warto mieć na uwadze, że miłość małżeńska „STAJE SIĘ”, a nie „JEST” obrazem Miłości Pana Boga do człowieka. Nikt nie oczekuje, że w pierwszych latach wspólnego życia osiągnie się taką jedność dusz, która w sposób doskonały pokaże światu, na czym polega tajemnica Trójcy Świętej. Wręcz przeciwnie. Cała historia zbawienia pokazuje nam, że do tego, co piękne i wieczne zmierza się niełatwą i – zazwyczaj – długą drogą. Na kartach Pisma Świętego Pan Bóg nieustannie zapewnia nas, że nie oczekuje od nas rzeczy niemożliwych. Wzywa nas jednak do wytrwałych prób przekraczania siebie i podejmowania trudu, by stawać się lepszymi (Mt 18, 21-35). Kochania uczymy się przecież przez całe życie, a On niestrudzenie podpowiada nam, jak to robić, by już tu na Ziemi poczuć się jak w Niebie. Jesteśmy więc wezwani do doświadczania nie-ziemskiej Miłości i – co więcej – uzdalniani do tego, by taką właśnie Miłością obdarowywać innych.
Święty, nie znaczy bez wad
Pamiętam, jak kilka dni po ślubie, trafiła mi w ręce książka z żywotami świętych małżonków Kościoła Katolickiego. O święta Perpetuo! Czegoś tak zniechęcającego do instytucji małżeństwa nigdy przedtem i nigdy potem już nie czytałam. Jej bohaterami były pary wyniszczone fizycznie ciągłą służbą swoim dzieciom i innym ludziom, poświęcające każdą wolną chwilę na modlitwę, kontemplację i mistyczne uniesienia, praktykujące częstą wstrzemięźliwość seksualną i co rusz podejmujące dzieła pokutne. Krótko mówiąc: nuda, krew, pot i łzy. Nijak nie potrafiłam w tych obrazach odnaleźć Bożej wizji małżeństwa, o której się nasłuchałam podczas dialogów dla narzeczonych i która mnie tak pociągała. Przecież nasza wzajemna miłość miała być – owszem – pełną wysiłku, ale jednak pasjonującą drogą życia, pełną doświadczenia bliskości, jedności i czułości. Wspomniana lektura natomiast kazała raczej sądzić, że owej pamiętnej, pięknej, wrześniowej soboty ochoczo i z radością wkroczyłam na drogę męczeństwa…
Książka z żywotami świętych małżonków szybko trafiła na makulaturę. Bynajmniej nie odczułam przez to jakiejś straty. Wręcz przeciwnie – odetchnęłam z ulgą i zaczęłam szukać jakichś bardziej zachęcających przykładów małżeńskiej świętości. Dość szybko przekonałam się, że znalezienie ich wcale nie jest trudne. Wszystko dlatego, że zaczęłam dostrzegać wokół siebie – w rodzinie, w pracy, na sąsiedztwie – małżeństwa, które cicho i bez ostentacji trwały w zgodnych, dobrych związkach. Takich, w towarzystwie których człowiekowi od razu chciało się żyć bardziej, lepiej, piękniej.
Uwaga! Takie małżeństwa nie były ani nie są jakimś niebywałym unikatem czy gatunkiem skazanym na wymarcie. Sęk w tym, że ich miłość często łatwo nam umyka sprzed oczu, bo jest tak „nudna” i naturalna jak oddychanie. I … nieidealna. A w naszym przestymulowanym wrażeniami świecie, mamy skłonność zwracać uwagę tylko na fajerwerki, więc często zakładamy, że jeśli jakieś małżeństwo ma być dla nas wzorem, to musi być idealne. Tyle, że ludzie, którzy każdego dnia obdarowują się cierpliwością, łaskawością, nadzieją wcale nie muszą być wolni od kłótni, cierpienia czy życiowych potknięć. Istota ich świętości nie tkwi w braku wad, ale w tym, że idą przez życie, dobrze czyniąc. Sobie nawzajem i innym ludziom. I to jest coś, co mnie osobiście bardzo inspiruje!
Być znakiem. Jego znakiem
Sporo w ostatnich czasach mówi się o depresji, o samobójstwach, o ludzkiej samotności. Uderza coraz większa liczba rozwodów coraz młodszych stażem par. Narastający kryzys rodziny, kryzys wiary, kryzys wartości. W tym kontekście niesamowicie trafia do mnie biblijne nawoływanie: „Szukajcie dobra, a nie zła, abyście żyli, a Pan Bóg będzie z Wami” (Am 5, 14). Tak łatwo przychodzi nam przyzwolenie na to, by otaczało nas (np. w mediach, z których korzystamy) to, co złe. Tak wiele czasu poświęcamy na to, by czytać o rozpadających się związkach celebrytów, tak chętnie słuchamy lamentów, pohukiwań i jeremiad na ludzką podłość, tak beznamiętnie podglądamy czyjeś cierpienia, rozstania, wojny. A to, co dobre – jak życie Pana Jezusa w Nazarecie – w całej swej rozciągłości i pięknie tak łatwo nam umyka…
W kakofonii krzywd, bólu i niesprawiedliwości tym bardziej potrzeba więc naszego zwykłego, cichego, normalnego świadectwa jedności, miłości i nadziei. Ono jest jak Pan Jezus na krzyżu – niby bezbronne, ale jednak ma moc, by pokonać śmierć. Przy czym jeśli chcemy być znakiem, że życie jest piękne i warte przeżycia, to musimy być przekonani, że nasze osobiste powołanie jest sensowne i dobre. A potem głosić tę prawdę wszem i wobec. Głosić – jak mawiał bodajże św. Franciczek – życiem, a jeśli trzeba: to także i słowami. Trzeba nam więc każdego dnia ćwiczyć się w patrzeniu na świat i siebie z Miłością i w Prawdzie. Z miłością – czyli dostrzegając, że do dobrych rzeczy zostaliśmy stworzeni i że to Dobro potrafimy w życiu działać. W Prawdzie – bo rana grzechu pierworodnego zawsze mniej lub bardziej będzie się w nas jątrzyć i na drodze do Nieba roboty nad własnymi ułomnościami na pewno nigdy nam nie zabraknie. Co nie oznacza, że możemy umniejszać nasze wewnętrzne piękno, wartość i godność!
Nie jest to łatwa sztuka, ale wiem, że można się jej nauczyć. Wiem, bo kiedy słyszę z ust mojego Męża okrzyk pełen zachwytu: „Jesteś cudowna!”, z uśmiechem skończonym na potylicy odpowiadam: „Wiem”. I (już!) nie czuję się przy tym zawstydzona, speszona czy zbrukana grzechem pychy. Wierzę więc, że następnym razem, gdy dane mi będzie rozmawiać o małżeństwie z innymi ludźmi, nie wycofam się rakiem z deklaracji, że jesteśmy świetni. Bo jesteśmy. Przecież naprawdę staramy się być nie-ziemską parą – odbiciem Jego Miłości. Jego, nie naszej. To staranie daje nam szczęście, poczucie sensu życia i pokój w serca. Czas, by zanieść tę dobrą nowinę do innych.
//Zdjęcie tytułowe: Bartek Wyrobek
Uczę się tej trudnej sztuki mówienia dobrze o sobie samej, swoim małżeństwie, o moich dzieciach. Trudne to, ale jakie cenne, gdy z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć: „tak, super mi to wyszło!” i uśmiechnąć się szczerze.
Bardzo cenny wpis, dzięki!
Co do tych hagiograficznych sformułowań… Pamiętam takie „śliczne” zdanie na temat Zelii Martin (mamy św. Teresy z Lisieux), że „w małżeństwie i macierzyństwie znalazła pole do całkowitego przekreślenia siebie”. Dobrze, że zachowały się listy Zelii, z których wyłania się całkiem żywotna osoba, nie udręczony cień.
A jaki był tytuł tej książki? Tak pytam, trochę z ciekawości, a trochę żeby wiedzieć, czego unikać.
„Święci małżonkowie” ks. Ferdynanda Holbocka. Od strony hagiograficznej to była pewnie wartościowa pozycja. I jako lektura do poduszki 😉 Ale nie jako zachęta/inspiracja do małżeństwa. Przynajmniej dla mnie.
Dziękuję. Mam to szczęście, że już wcześniej trafiłem na „Parami do Nieba” Zbigniewa Nosowskiego. O wiele lepsze. Pozdrawiam 🙂