Wiosna w pełni, za oknem zielono, dzieciaki roznosi pozytywna energia, życie toczy się spokojnie i bez większych ekscesów. Bywają nawet momenty, że z niejakim strachem i niechęcią myślę o momencie, gdy wszystko wróci na utarte szlaki codziennej gonitwy (w tym kontekście nie jestem zbytnią optymistką i nie wierzę, że „slow life” stanie się powszechnym stylem naszej bliskiej przyszłości). I chociaż zastopowane życie pozwala rozsmakować się w domowych pieleszach, to jednak coś doskwiera, coś nie pozwala zaczerpnąć tchu pełną piersią.
No tak, maseczka
Ostatnie tygodnie są dla mnie swego rodzaju poligonem ćwiczenia się w pokorze. Staram się nie grzeszyć (zbytnio) mową i uczynkiem, kiedy czytam doniesienia o naszym wyjątkowo barwnym życiu politycznym ostatnich tygodni (choć przyznaję, w przypadku myśli pokusa jest zbyt duża). Próbuję nie marnować energii i dobrego humoru na roztrząsanie zaleceń, które wydają się oderwane od realiów życia (ale i w tym wymiarze upadam, żeby było jasne). Nie zgłębiam tajników spiskowych teorii ani nie śledzę z wypiekami na twarzy kolejnych wersji 16-stu wersów i tego, kto komu nimi bardziej dopiekł (przy czym – dla jasności – sama akcja jest jak najbardziej szczytna). Bieganie w maseczce z bonusem w postaci nieustannie zaparowanych okularów próbuję traktować jako szansę na wyćwiczenie się w lamentacjach. Ale choć zazwyczaj udaje mi się patrzeć w górę, to w ostatnich dniach nie mogę oprzeć się wrażeniu, że atmosfera, która mnie otacza, staje się coraz bardziej duszna.
Miała być plaża, a jest pustynia
Jakiś czas temu Przyjaciółka stwierdziła, że kiedy rozpoczęła się nasza ogólnonarodowa kwarantanna, ucieszyła ją wizja siedzenia w domu i zdalnej pracy. Bez dojazdów, miliarda spotkań, pośpiechu codziennego ogarniania pracy/szkoły/przedszkola miało być prawie jak na wakacjach. Szybko jednak okazało się, że to, co miało być plażą, okazało się pustynią. Poczucie zasypania biliardem drobnych zadań, które trzeba ogarnąć i pogodzić ze sobą, okazało się wszechobecne. Ten obraz wydaje mi się dobrze oddawać to, z czym boryka się obecnie wielu ludzi. Godzenie pracy zawodowej ze zdalną edukacją i życiem rodzinnym na 50 metrach kwadratowych nie jest ani łatwe, ani przyjemne. A przecież wiemy, że to tylko jeden z wielu możliwych wariantów wyzwań, którym trzeba teraz stawić czoło.
Jezusowa triada
Rozumiem wszystkich, którzy są zmęczeni, sfrustrowani i nie do końca przekonani, czy to, co robimy, jest dobre. Rozumiem obawy, zdezorientowanie i gniew, choć zupełnie nie jestem w stanie ogarnąć umysłem hejtu czy agresji wobec tych, którzy w ten czy inny sposób zmagają się z koronawirusem. Nadmiar informacji, sprzeczne opinie ekspertów, niefrasobliwość polityków, nierzetelne przekazy medialne siłą rzeczy rodzą dyskomfort i pogłębiają dysonans poznawczy. Trudno się dziwić, że atmosfera gęstnieje, a nastroje stają się coraz bardziej radykalne. Mogę podzielić się jednak tym, co mnie ratuje w ostatnich dniach. Bo kiedy dopada mnie lęk o przyszłość i frustracja, staram się wbić wzrok w swojego Mistrza. Co widzę? Pokorę, pewność siebie i zaufanie.
Cała historia życia Jezusa to pokorne wypełnianie woli Ojca. Jezus nie dyskutuje (a mógłby!) – ani z Bogiem, ani z ówczesnymi rządzącymi. Myśli swoje, a owszem. Ale nie jest rebeliantem. Nie podburza tłumów, nie podsyca ani w sobie, ani w nikim innym podejrzliwości. Żyje bożym dzisiaj i koncentruje się na sprawach najistotniejszych i bardzo praktycznych: na modlitwie, budowaniu relacji z drugim człowiekiem, szerzeniu konkretnego Dobra i Miłości. I tylko w tym wymiarze jest rewolucjonistą. Sam akceptuje to, czego zmienić nie może. I nie wygłasza przy tym żadnych jeremiad, manifestów programowych czy filipik. Nie ma w nim ani grama podejrzliwości, buntu czy egoizmu. Zamiast tego jest dużo milczenia, słuchania i ważenia słów. Gdy sobie to uświadamiam, dużo łatwiej podnieść mi wzrok poza horyzont własnego nosa i odrzucić podszepty złego, który ciągle kusi, by oceniać innych i postępować tak, jak moim zdaniem jest najlepiej.
Pan Jezus jest też dla mnie niedoścignionym wzorem pewności siebie. Ma własne zdanie, które potrafi wypowiedzieć w niesprzyjających okolicznościach. Nie wycofuje się z obawy przed odrzuceniem. Nie patrzy na ludzki osąd, tylko ogarnia świat boskim spojrzeniem. Tym, które w każdym potrafi dostrzec godność i które wszystkim niesie nadzieję. Zakorzeniony w Bogu nie daje się wciągnąć w żadne międzyludzkie połajanki ani kompromisy, które uderzałyby w to, co jest dla niego najważniejsze. Ma jasność, co do tego, co trzeba robić i gdzie szukać wskazówek, gdy życie zaczyna człowieka przerastać. Zna swoją wartość i nie uzależnia jej od opinii świata (ach! gdybyśmy o tym zawsze pamiętali, serfując po odmętach facebooka czy instagrama, gdy trudno oprzeć się wrażeniu, że wszyscy wiedzą lepiej i żyją pełniej niż my). Jego wzrok sięga wyżej i dalej niż nasz.
A przede wszystkim od Jezusa uczę się zaufania. Nie tylko Bogu, ale przede wszystkim – drugiemu człowiekowi. Historia zbawienia, historia apostołów, pokazanie, że świętość to droga, a nie cecha, z którą ktoś się rodzi, to dla mnie jasna wskazówka, na co zwracać teraz szczególną uwagę. Nie jesteśmy i nie będziemy bezgrzeszni, ale dostrzeganie we wszystkim i wszystkich złej woli jest zgubne i prowadzi do prawdziwego piekła. Tam, gdzie nikt nikomu nie ufa. Walczę więc usilnie z pokusą oceniania, ze spiskowymi teoriami dziejów, z nałogowym wkładaniem w głowę drugiego tego, co mi się wydaje, że może myśleć. Ludzie są dobrzy. Dobro jest większe niż zło i głupota. Wszystkich nas łączy pragnienie, by żyło się lepiej. I każdy chce kochać i być kochanym.
Miłość jest odpowiedzią na wszystko
Jezus jest blisko. W Słowie, w Eucharystii, w drugim człowieku. Kiedy ugrzęźniesz w bajorku frustracji i podejrzeń, popatrz w górę i powoli rusz do przodu. Nawet, jeśli w natłoku informacji się pogubimy, to mając wzrok utkwiony w Niebie – gdzieś dojdziemy. A co ważniejsze – nie sami. Z Nim. Bo On nas nigdy nie zostawi. A Jego Słowo zawieść nie może (Rz 5, 5).
// Zdjęcie tytułowe na stronie głównej pochodzi z serwisu Pixabay.com