Jednym z wielkich darów, jakie się dostaje w pakiecie z wielodzietnością, jest przywilej nieustającego zadziwienia różnorodnością ludzkich charakterów. Każde z naszych dzieci jest inne i to jest okropnie irytujące, gdy próbujesz je wychowywać (bo co działało na Borysa, kompletnie nie ma zastosowania przy Nadii, temperamentu Iwanka zupełnie nie umiemy obsługiwać, a najmłodszy – Miszka – poddaje pod wątpliwość wszelkie nasze umiejętności wychowawcze), ale z drugiej strony jest to całkowicie zachwycające, gdy sobie uświadomisz, że jesteśmy wszyscy Boskimi Dziełami i niejako odbiciem Jego kreatywności.
Miałam ostatnio taki dzień, który w cudowny sposób przypomniał mi, że ta różnorodność w ramach rodzeństwa, może być … bardzo wzbogacająca. W tym dniu cała czwórka została w domu. O 9.00 nasz pięciolatek zaczął przychodzić do mnie z pytaniami, „z czego zrobić stragan?”, „gdzie jest moja skarbonka?” i czy dam mu tekturę na plakat. Po 11.00 stanął pod drzwiami wejściowymi z reklamówką pod pachą, tekturą w ręce i w pełnym rynsztunku kurtkowo-czapkowym gotowy do wyjścia na zewnątrz. „Potrzebuję jakiś stołeczek i Borysa do opieki, żeby mnie pilnował” – oznajmił. Zajęta przedświątecznymi obowiązkami odruchowo mruknęłam: „Dobrze, dobrze”, ale jak zobaczyłam, że nasz Pierworodny (dziesięciolatek) wyjątkowo chętnie się ubiera i też ładuje coś do Iwankowej reklamówki, to poczułam się zaintrygowana.
„A co wy tam macie w planach?” – pytam.
„No jak to co? Idę sprzedać swoje bałwany do parku” – odrzekł rezolutnie Iwanek.
„Aha” – odpowiedziałam elokwentnie i na wszelki wypadek zerknęłam do reklamówki chłopców. Była w niej kupa wielokolorowych plastelinowych bałwanów (wyglądających bardziej jakby były zrobione z miejskiej brei na poboczu niż z pierwszego śniegu) i kilka rysunków Borysa (na kartkach zerwanych z kalendarza). Stwierdziłam jednak, że jest adwent, że czas nadziei i w ogóle: „Ducha nie gaście!” (1 Tes 5, 19), a przede wszystkim pomyślałam sobie, że to jest zawsze jakaś lekcja przedsiębiorczości, nawet jeśli w efekcie będzie jedną z tych gorzkich (w głowie już zaczęłam sobie układać bardzo moralizatorski wykład, że jak coś chce się komuś sprzedawać, to trzeba mieć naprawdę bardzo dopracowany produkt itp. itd. – oczami wyobraźni już widziałam jak wspaniale pouczająca będzie to lekcja). Uświadomiłam też sobie w niejakim – właśnie – zachwycie, że choć Nadia i Borys przez całe wakacje przygotowywali stragan do sprzedaży lemoniady w parku, to koniec końców zabrakło im odwagi, by iść i rzeczywiście tę lemoniadę sprzedawać. A Iwanek nie gadał o tym, że coś tam przygotowuje, tylko po prostu zrobił to, co sobie w głowie zaplanował. Pocałowałam więc towarzystwo w czółko i dałam zielone światło na wyjście.
Poszli.
Po godzinie dzwoni domofon. Zziajany Borys rzecze: „Mamuś, zostaniemy jeszcze trochę, bo Iwanowi dobrze idzie, jeszcze mu tylko dwa bałwanki do sprzedania zostały, a ja też sprzedałem trochę swoich rysunków i rysuję na bieżąco).
Co oni tym ludziom zrobili, że postanowili kupić brązowe bałwanki „bez rączek, oczu i kapelusza – bo to takie kreatywne, żeby sobie można było w domu samemu dorobić” – nie mam pojęcia. Ale ewidentnie CZAS CUDÓW już się zaczął, bo wrócili do domu, dzierżąc w skarbonce całe 75 zł i 3 euro. A z mojej nadziei na pouczający wykład pozostała tylko gorzka świadomość, że „reklama dźwignią handlu”. Okazało się bowiem, że chłopcy obok plastelinowych bałwanków położyli ogromny transparent: „Zbieramy na prezent dla mamusi…” ;-)))))
Myślę, że to właśnie „mamusia” podbiła serca! (Plus stosowna wielkość transparentu).