Otwieram popularny portal internetowy. W dziale lifestylowym naliczam dwa artykuły z rodzaju „wszystko, co musisz wiedzieć o rozwodzie”, kilka fotorelacji z cyklu „kto z kim już nie jest i jak wygląda aktualna miłosna konstelacja gwiazd” oraz parę obarczonych wykrzyknikami leadów ze „zdradą” w tytule. Ach – i jeszcze wieść o tym, że w Poznaniu odbędą się „Targi rozwodowe”. Nie, żeby promować, oczywiście, tylko po to, by ułatwić osobom, które już planują rozstanie, cały ten proces.
Czyta się to, co sprzedaje
Rosnące statystyki rozwodów mówią same za siebie, coraz mniej małżeństw jest zawieranych, coraz więcej się rozpada. Nic więc dziwnego, że rozwody stają się równie intratnym obszarem biznesowym, co „dzieci” i spadające nieco z piedestału „śluby”. Tylko patrzeć jak wyrosną nam centra coachingu rozwodowego, gabinety doradców rozstań i szeroka gama ofert divorce-party. Gdzieś kiedyś przeczytałam, że w biznesie dorobić się można tylko na szczęściu lub tylko na cierpieniu. Niestety już od czasów Nazaretańskiego etapu życia Pana Jezusa prawdziwe jest twierdzenie: „Zwykłe życie nie sprzedaje”…
Rozwody wrastają nam więc w społeczny krajobraz, a media oswajają z ich przebiegami, raz po raz pokazując szczęśliwe twarze celebrytów w nowych związkach. Podglądając takie życie na instastories można co najwyżej zobaczyć waleczne boje o racje, ale łez, obaw czy samotności, z którymi mierzy się każdy, kto cierpi z powodu rozpadu relacji – oczywiście już nie widzimy.
Boli mnie, gdy coraz częściej słyszę: „lepiej się rozstać niż żyć w stanie permanentnej wojny”. Nie chcę z tym zdaniem jednak dyskutować. Chciałabym tylko, by z równą łatwością, co o rozwodach, promowały się w internetach teksty o tym, „jak uratować swoje małżeństwo” i o „10 sposobach na umocnienie więzi”. A tak nie jest.
Ban na wierność
I nie chodzi tylko o te całe mityczne zasięgi, które dane tematy mogą „wypracować” w social mediach. Tekst niesie się w odmęty Internetu wtedy, gdy wzbudza emocje i – niestety – najlepiej jeśli są to skrajne emocje. A pisanie o wartościach, cnotach i przebaczaniu (nie wiedzieć czemu) z miejsca trąci nudą 😉 Problem jednak robi się zupełnie surrealistyczny, gdy raz po raz musisz przechodzić procedurę odwoławczą np. u Wielkiego Fejsbuka, bo ktoś-gdzieś zgłasza twoje teksty o wierności, przysiędze małżeńskiej i dialogu jako wykluczające i dyskryminujące innych. To nic, że za każdym razem takie odwołania są rozpatrywane pozytywnie i strony/konta poświęcone umacnianiu małżeństwa mimo przeciwności hulają w odmętach wirtualnego świata. Symptomatyczne jest jednak to, jak bardzo łatwo je zdyskredytować!
Zresztą, mam nieodparte wrażenie, że coraz częściej my sami, chrześcijanie, dajemy sobie „bana” na promowanie wartości, które mają być solą naszych relacji. Z jednej strony powolutku przestajemy mówić głośno o ewangelicznych ideałach (czasem ze wstydu, czasem z poczucia niekompetencji, czasem, żeby nikogo nie urazić, nie dotknąć, a czasem po prostu wychodząc z założenia, że i tak nie zmienimy czyjegoś zdania, więc lepiej milczeć). Z drugiej strony co krok dajemy się wciągnąć w dyskusje, które są ważne, nie przeczę, ale przy których bardzo łatwo stracić z oczu perspektywę Dobrej Nowiny i ugrzęznąć w jałowych, legalistycznych dysputach. Sprawdźcie sami, z czym kojarzy się przeciętnemu Polakowi wspaniała, przebogata w wątki adhortacja o miłości w rodzinie („Amoris laetitia” z 2016 r.)? Czy przypadkiem nie jest tak, że zawarte w niej nauczanie sprowadziliśmy do dyskusji na temat komunii dla rozwodników?
Proporcje i trendy
Dla jasności. Jestem jak najdalej od tego, by kogokolwiek z Kościoła wykluczać, umacniać jakiekolwiek tabu czy ignorować zmieniające się realia społeczno-kulturowe. Rozwody były i będą. Związki niesakramentalne też. Podobnie jak kryzys instytucji małżeństwa. Pan Bóg, a z Nim Kościół to wszystko ogarnia. Ale jeśli nie zaczniemy z dumą świadczyć o wartości naszego powołania do życia w jedności i miłości aż po grób, jeśli nie będziemy głosić wszem i wobec, że warto (i dlaczego warto!) być wiernym złożonej przysiędze, jeśli nie zdecydujemy się pokazywać, że dotrwanie do Złotych Godów nie musi być ani aktem szczególnego heroizmu, ani męczeństwa – to nie łudźmy się, że w życiu tu i teraz obecne trendy jakoś diametralnie się odmienią.
Kościół ma ogromne, OGROMNE pole do popisu w tym obszarze. Nie mówię tylko o rzeszy wspaniałych świętych małżonków, o których warto, można i trzeba opowiadać. To także wezwanie do szukania nowych sposobów towarzyszenia młodzieży, narzeczonym i małżeństwom w ich troskach, nadziejach i wyzwaniach – pokazywania, jak Bóg kocha swój Kościół i jak ta właśnie Miłość odbija się w relacji związanej przysięgą małżeńską. Chrystus i Jego nauka o kochaniu bliźniego jest receptą na wszelkie bolączki tego świata – nie dajmy sobie wmówić, że to „nieżyciowe” albo „niedzisiejsze”.
Kultura wsparcia
Naszym Bliskim, a także parom, którym razem z mężem mam przyjemność towarzyszyć w przygotowaniach do zawarcia sakramentu małżeństwa, do znudzenia powtarzamy: „Zadbajcie o środowisko, zadbajcie o klimat dla Waszego małżeństwa. Bo nikt tego za Was nie zrobi!”. I wiem, że jest w Kościele ogrom takich miejsc, w których pary mogą znaleźć oparcie i inspirację w budowaniu swojej jedności i miłości. Także wtedy, gdy znajdą się na ostrym wirażu (vide: Wspólnota Trudnych Małżeństw Sychar). Trzeba tylko odważyć się ich poszukać. Zdesperowani ludzie czasem znajdują w sobie tę siłę. Pytanie tylko, kogo zechcą obdarzyć zaufaniem, zwracając się o pomoc, jeśli zewsząd będą słyszeli chór piewców, że „rozwód to po prostu jeszcze jedna opcja” i „nie ma się co męczyć, życie ma się tylko jedno”.
Wiary-godny przykład
Niedawno w drodze ze szkoły nasz najstarszy syn Borys (9 l.) opowiedział mi, że po lekcjach podszedł do niego pewien kolega z klasy i ze łzami w oczach poprosił o modlitwę za jego rozwodzących się rodziców. Zaskoczenie było tym większe, że chłopcy za sobą nie przepadają. „Mamo, tak sobie myślę, że on chyba dlatego jest taki wredny dla nas, że nie radzi sobie z tym rozejściem rodziców. I chyba dlatego tak często nas bije…To by wiele wyjaśniało, prawda?” – zauważył na końcu swej opowieści. „Prawda” – odpowiedziałam i zamyśliłam się.
Jak bardzo ten chłopczyk musiał być zdesperowany, że zwrócił się z taką prośbą do nielubianego kolegi. Z jaką samotnością i krzywdą musi się mierzyć, skoro – faktycznie – w klasie co rusz wpada w tarapaty, inicjując bójki i kłótnie. I ile odwagi musiało go kosztować, by powiedzieć: „boli mnie to, pomóż mi”! Borys go – rzecz jasna – nie przytulił. Ja za to mam wielką ochotę.
I wiecie, czuję też ogromną dumę z syna. Bo to, że ten kolega do niego podszedł, mimo iż tak po ludzku za sobą nie przepadają, znaczy, że w klasowej rzeczywistości Borys świadczy o swojej wierze w sposób wzbudzający zaufanie. Jeszcze większą radość poczułam, gdy zobaczyłam, jak wieczorem odmawia „dziesiątkę” w intencji rodziców kolegi. I to jest myślę wzór do naśladowania dla każdego z nas. Bądźmy wszyscy wiary-godni.
Fot. Pixabay
Bardzo mądry tekst. Faktycznie, w sieci promuje się mało wartościowe treści. Dzięki!
Dzięki za dobre słowo!
Wspaniała ta historia z Borysem! Kościół ma do dyspozycji nie tylko kanonizowanych świętych małżonków (niektórzy z nich, z dzisiejszej perspektywy, mogą budzić – pewnie niesłusznie – nieufność, na przykład jeśli żadne z ich licznych dzieci nie założyły rodzin, lecz wszystkie wybrały życie konsekrowane). Może służyć światu także szczęśliwymi (choć rzecz jasna przeżywającymi masę trudności) małżeństwami żyjącymi tu i teraz… I jak widać – także dziećmi!
Wspaniała, choć w sumie bardzo smutna. Przeczytałam właśnie dwa bardzo ciekawe artykuły – jeden w Więzi o tym, że rodzicielstwo jest luksusem dla bogatych, i drugi – w TP – o prorodzicielskiej polityce w Japonii. W obu uderzył mnie wątek, jaki niestabilność związków ma na dzietność i stan psychiczny dzieci. Naprawdę mnie to zdumiewa, że tyle wiemy o negatywnych konsekwencjach rozwodów dla dzieci, a z taką łatwością się do nich przyzwyczajamy jako społeczeństwo…
Bardzo dobrze Pani napisała, i ten „strzał w dziesiątkę” na zakończenie… Ale zastanowiłem się nad sytuacją wyjściową, dlaczego rozwody (i inne grzeszne posunięcia) są interesujące itd. Przyszła mi na myśl „Anna Karenina” i owo słynne zdanie, że wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, zaś każda nieszczęśliwa jest taką po swojemu. Otóż jeśli chodzi o etykę katolicką, to w świadomości ludzi mamy do czynienia z założonym a priori brakiem symetrii – po jednej stronie jest doktryna (wszyscy wiemy jaka), po drugiej zaś niezliczona ilość ludzkich historii. Albo: po jednej stronie prawo i występujący w jego obronie kaznodzieje, mówiący wciąż to samo (więc Kościół urzędowy z całym dobrodziejstwem inwentarza), a po drugiej ludzie. Ludzie tacy jak ja, z którymi mogę się utożsamić i których przypadki są niczym filmy, seriale, literatura obyczajowa (różnego zresztą poziomu) z otwartym zakończeniem. I refleksja dalsza, dotycząca funkcjonowania Kościoła w ogóle, w którym instytucjonalizm zagłuszył charyzmat. Ideałem stało się posłuszeństwo, a jak się komuś zachce charyzmatu – musi się nieźle wysilić na własną odpowiedzialność. Dotyczy to nie tylko spraw moralności, ale kładzie się cieniem na katechizacji i praktycznie zlikwidowało sztukę i literaturę chrześcijańską (są to środowiska w ponad 80 % mniej czy bardziej lewicujące). Tak naprawdę nie ma komu prowadzić dialogu w zakresie kultury (nie takiego na KUL-u czy Angelicum, ale w domu kultury czy bibliotece powiatowej…). A media, jakie są, każdy widzi. Wiem, oczywiście, że chrześcijaństwa „nie robi się” od zewnątrz, ale dziesiątki lat goniono nas do pobożności, nie do komunii społecznej, miłość postulowano, nie praktykując jej (patrz obraz faryzeuszów i uczonych w Piśmie w Ewangelii). Okazuje się, że nawet taki rewelacyjny człowiek jak JP II to było za mało, że coś w pełni nie zaskoczyło, a rezultat? Obecnie wymienienie nawet jego imienia na otwartym forum, np. na festiwalu literackim, to „obciach” (w Polsce!). Ale cóż, starajmy się przykładać rękę do pługa – mimo wszystko z nadzieją…
To wątek na długą rozmowę.. sztuka inspirowana chrześcijaństwem, zwłaszcza literatura, jej kondycja. I w ogóle sztuka mająca zobowiązania etyczne. Żeby się nie rozpędzać i pozostać w ramach tematu blogowego wpisu – męczy mnie kwestia rozwodów w dobrej (naprawdę dobrej, mądrej) literaturze młodzieżowej, np. u Barbary Kosmowskiej. (Zawodowo obserwuję literaturę dla niedorosłych). Z jednej strony rozumiem tę potrzebę, by niestety coraz liczniejszym dzieciom, których domowy świat się zawalił, dodawać otuchy, pokazywać, że życie dalej jest możliwe, że mogą nadal mieć oboje rodziców, choć owi rodzice nie są już małżeństwem…z drugiej strony takie ujęcie mogą też niestety wpływać na budowanie wyobraźni zbiorowej w kierunku „rozwód to nic strasznego”. Tylko jak to rozdzielić? Jak potrząsać dorosłymi, żeby zrozumieli, że owszem, dla ich dzieci to jest straszne, a jednocześnie nie dołować dodatkowo dzieci, które tego już doświadczyły? (Akurat Kosmowska, którą wspomniałam, robi to chyba najlepiej jak można).
Dziękuję za namiar na Kosmowską, nie znam, na pewno się zapoznam!
Bardzo ciekawy wątek Pan porusza. Nie pozostaje mi nic innego, jak podpisać się pod tym, co napisała Pani Alicja.