W cieniu kampanii wyborczej przez momencik gdzieś, jakoś, między relacjami z kolejnych bijatyk, zabójstw i oszustw być może mignęła Wam afera #PandoraGate, której wątpliwymi bohaterami są znani, przynajmniej młodszym pokoleniom, youtuberzy. W kontekście wciągnięcia tego w wir kampanii wyborczej pisał o tym na deonie Pan Tomasz Terlikowski. Ja z kolei chciałabym zwrócić uwagę na inny aspekt tej sprawy. Rzecz bowiem zbiega się z przekazaniem laptopów uczniom klas czwartych szkół podstawowych. I byłoby bardzo dobrze, gdybyśmy z tego zbiegu okoliczności wyciągnęli jakąś naukę. My, obywatele. My, rodzice, ciocie, wujkowie, babcie, dziadkowie, nauczyciele itd., itp. O politykach nie wspominam, bo na ten wycinek naszej codzienności trzeba chyba po prostu litościwie spuścić zasłonę miłosierdzia …
Ale to już było
Sama jestem z epoki, w której „sieć” kojarzyła się z łowieniem ryb nad jeziorem, a szczytem technologicznej zdobyczy był telefon z wciskanymi numerami (brzmi co najmniej jak wstęp do podręcznika dla początkującego paleontologa, prawda? A to wcale nie było AŻ tak dawno temu!;-) ). Oddałabym naprawdę wiele, by moje dzieci mogły się wychowywać w tamtym świecie: już-nie-szaro-ograniczonym, ale jeszcze-nie-migotliwie-przesyconym. Nie będę tu jednak uprawiać jeremiad, bo o zagrożeniach płynących z Internetu, nieustannego pędu technologicznego i generalnego przebodźcowania napisano już wiele. Chcę tylko zasygnalizować kilka kwestii.
Rozdwojenie jaźni
O patostreamerach mówi się od dawna. O hejcie, o depresjach, o negatywnym wpływie social mediów na kształtujące się poczucie własnej wartości młodych ludzi także. Pandemia koronawirusa zaostrzyła tak wiele z bolączek zdominowanej przez wirtualny świat rzeczywistości, że wystarczy otworzyć pierwszy z brzegu periodyk z nauk społecznych i z całą pewnością znajdziemy w nim wyniki tych czy innych badań poświęconych konsekwencjom naszego uzależnienia od Internetu. I co?
I nic.
I dziecko bez smartfona w klasie drugiej jest dziwolągiem, a jego rodzice – nie posiadający konta na Fb, Insta, X-ach czy jak to się tam teraz nazywa – porównywani do amiszów. Dzieje się to w świecie, w którym na rynku gwarantowanymi bestsellerami stają się pozycje o „wylogowaniu mózgu” czy „flashbackowej tożsamości”, a w przepisach prawach coraz częściej pojawiają się realne kary za grooming, stalkerstwo czy hejt. I mimo tego wszystkiego w naszym społeczeństwie wciąż nie brakuje ludzi, którzy powiedzą: „no nie da się z tym nic zrobić, takie życie, takie zmiany, trzeba iść z duchem czasu, nie można z dziecka robić kaleki technologicznego”, po czym zgodzą się, by maluch konsumował wszystko, co niebieski ekran mu podsunie pod nos.
Bez konsensusu
Wiem, wiem, wiem. Nie dotyczy to wszystkich. Świadomość społeczeństwa jest coraz większa. A jeszcze jak sobie siedzisz w jakiejś wygodnej bańce, to możesz być przekonana/y, że właściwie takich ludzi, którzy nie próbują w jakikolwiek sposób zarządzać dostępem do technologii swoich dzieci, jest absolutna mniejszość. Wystarczy jednak wrzucić granat w spokojne odmęty klasowego życia – tzn. poprosić o nieużywanie smartfonów w szkole – i szybko się okaże, że ilu ludzi, tyle stanowisk, a minimalnego konsensusu nie da się uzgodnić, bo zawsze ktoś będzie bronił dostępu do telefonu niczym Amerykanie prawa do noszenia broni…
Sama jestem zwolenniczką szkoły wolnej od telefonów i uważam, że byłoby z korzyścią dla dzieci, gdyby smartfony na czas pobytu w szkole zostawały w „komórkomatach” 😉 Dwójka naszych starszych dzieci chodzi do publicznej podstawówki, w której takiej zasady nie ma. Walka z komórkami w ręku dzieci okazała się walką z wiatrakami i w tym roku zniesiono (kompletnie nie przestrzegany) zakaz ich używania, licząc na to, że pozbycie się fikcji i wdrożenie programu edukacji cyfrowej przyniesie lepsze efekty. Trzymam kciuki (na różańcu, oczywiście), by tak się stało. I robię dalej swoją robotę rodzicielską, bo naprawdę jestem przekonana, że sukces w tej materii w pierwszej kolejności zależy od nas, rodziców.
Jak z seksem
Nasze dzieci są nielicznymi w klasie, które telefonów nie mają. I nie mają z tym większych problemów. Nie dlatego, że są jakimiś ewenementami. Nie robimy ze smartfona owocu zakazanego, ale rzeczywiście od małego bardzo, naprawdę bardzo dużo z nimi o wyzwaniach współczesnej technologii rozmawiamy, a nasz osobisty stosunek do internetu poddajemy nieustającej rodzinnej superwizji 😉 Nie dalej jak tydzień temu córa zastopowała mnie dojrzale pytaniem – „Czy przypadkiem nie mówiłaś, że sypialnia powinna być miejscem wolnym od telefonu?” – gdy próbowałam dokończyć jakiś Bardzo Istotny Mejl, usypiając najmłodszego berbecia przy piersi…
Sama od jakiegoś czasu prowadzę też publiczne konto na instagramie, co jest dla nas wspaniałą okazją, by uczyć się (czasami niestety na błędach) bezpiecznej obecności w wirtualnym świecie. Bo to nie jest tak, że nasze dzieci od tej rzeczywistości w ogóle odcinamy, ale one tam wchodzą z nami, z rodzicami. Dokładnie tak jak z seksem – założyliśmy, że to my chcemy je wprowadzić w ten świat, a nie, by ten świat sam się im objawił. I to bardzo procentuje. Wczoraj syn (9-latek) wrócił z klasowej wycieczki. Na pytanie, jak minęła mu podróż, wzruszył ramionami i stwierdził: „No jak: >jak<? Wszyscy gapili się w telefony, a ja w okno. Widziałem czaplę siwą, uwierzysz!?” – i opowieść popłynęła dalej. Koledzy z klasy grali w różne gry. Borys patrzył na nie przez ramię, ekscytował się, a jakże, ale dość szybko znudził i wolał obserwować mijany świat. Z naszych rodzinnych wypraw wie, że nawet w podróży można wiele zobaczyć.
Zamienię rodziców na smartfona
Ale nie myślcie, że nie rozumiemy tych z Was, którzy powiedzą: „Zazdrościmy ci. Na nasze dziecko to nie działa. Nic na nie nie działa. Ono się tylko wirtualem interesuje…”. Znamy gorzki smak frustracji rodzica, który widzi, jak jego dziecko zdaje się o niczym innym nie myśleć, tylko o graniu w gry! Nasz 5-letni syn wciąż i wciąż snuje niekończące się opowieści o grach komputerowych i smartfonowych. Nie przeszkadza mu w tym nawet fakt, że ma do tych gier bardzo ograniczony dostęp. On może i ma 30 minut w tygodniu, ale najbliżsi koledzy w przedszkolu mają po godzinie. Dziennie. I te rozmowy z rówieśnikami skutecznie pobudzają pragnienia naszego Iwanka, któremu zdarza się powiedzieć nam w nerwach, że chciałby mieć innych rodziców. Takich, którzy wcześniej dają swoim dzieciom telefon.
Bywają dni, że czuję się wobec tego zupełnie bezradna. Nierzadko mam wrażenie, że jeszcze jeden tekst o „minecrafcie” czy „stumble guys” i zacznę gryźć ściany. Ale potem biorę głęboki oddech i kolejny raz, z uporem maniaka, próbuję zwrócić uwagę mojego malucha na ten świat, który możemy namacalnie doświadczać tu i teraz. To jest strasznie niewdzięczna, mozolna i często frustrująca praca. Niemniej wiem, że warta wysiłku, nawet jeśli efekty mnie zdecydowanie nie zadowalają.
Mam tę moc
Wiele lat temu znajoma powiedziała mi, że pierwszym kłamstwem szatana w stosunku do współczesnego człowieka jest sformułowanie „nie da się”. Otóż, da się. Zazwyczaj da się COŚ zrobić, a jako katoliczka, jestem gorliwą wyznawczynią gromadzenia ziarenek, kropelek i ciułania nazaretańskich chwil, które potem zmieniają oblicze całej historii świata. I ja bardzo wierzę, że na demony wirtualnego świata możemy mieć wpływ. Da się choćby wyłączyć w telefonie powiadomienia (choć, rzeczywiście, bardzo trudno jest zrozumieć, o co chodzi rodzicom na przedszkolnej grupie whatsappowej, gdy po 3 dniach otworzysz komunikator i przywita cię 150 nieprzeczytanych wiadomości;-)). Da się ustalić jasne zasady użytkowania Internetu, pospacerować z dzieckiem ramię w ramię w wirtualnej rzeczywistości, wreszcie, powiedzieć w szczerości: „Wiesz synuś, córuś, ja sam mam problem z tym internetem i dlatego boję się o ciebie, chodź, spróbujmy razem znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, gdzie nam wytłumaczą, na co uważać i jak bezpiecznie użytkować to, skądinąd, niesamowite narzędzie”. Zawsze da się coś zrobić. Tylko za chęcią, musi iść choćby najmniejsza decyzja i konsekwencja.
Edukacja przede wszystkim
I tutaj wracam do afery z youtuberami, która tak „idealnie” rozkręca się w momencie, gdy czwartoklasiści dostają na własność laptopy. Nie będę dyskutować nad sensownością tego pomysłu. Stało się. Dzieci dostały komunikat: „macie narzędzia, wykorzystujcie je w nauce” i najsensowniejsze, co teraz możemy zrobić, to edukować. Siebie, dzieci, swoją rodzinę. Wymaga to pokornego uznania, że za technologią mało kto z nas jest w stanie nadążyć i że także i my, dorośli, powinniśmy się jej uczyć. Oznacza to konieczność poświęcenia własnego czasu i korzystania z (często darmowych!) lekcji/szkoleń/wykładów oferowanych przez rozmaite instytucje. I zaakceptowania, że same lekcje informatyki i pogadanki o higienie cyfrowej raz w miesiącu nie wystarczą, by dzieci uwrażliwić na zagrożenia płynące z Internetu.
Otoczyć kokonem
Nie obejdzie się bez ćwiczenia w trudnej sztuce wzajemnego dialogu. Wsłuchiwanie się z uwagą w zainteresowania, pragnienia, potrzeby naszych dzieci wydaje mi się kluczem do budowania trwałych i stabilnych więzi. Kiedy nasz 5-latek kolejny raz opowiada o jakichś szczegółach swojej ulubionej gry, mogę ziewnąć i zignorować albo mogę zapytać: „Aha, to ciekawe. Opowiedz mi o tym więcej”. Teraz zwierza mi się z drobiazgowych szczegółów dotyczących jego strategii w grach. Kiedyś – być może – będą to wątpliwości dotyczące udostępniania wizerunku czy dzielenie się wątpliwościami związanymi z obejrzanymi treściami. Mam świadomość, że jeśli teraz nie zaczniemy, to w przyszłości będzie nam o wiele trudniej zbudować od podstaw zaufanie w tej materii.
Kwestia autorytetów
I jest jeszcze jeden aspekt. W ostatnich latach konwenanse, zasady, normy bardzo często pokazywane są w negatywnym świetle. jako coś ograniczającego, duszącego, anachronicznego. Bohaterami są ci, którzy idą pod prąd, a system próbujący świat JAKOŚ zmieścić w określonych ramkach, jest zazwyczaj zły i opresyjny. Oczywiście rozwój świata (nauki, sztuki, społeczeństw) zawsze związany był z tym, że ktoś gdzieś kiedyś zaczął kwestionować zastaną rzeczywistość. Tyle, że były to nieliczne jednostki. Tymczasem, dziś każdy czuje się uprawniony do kontestowania wszystkiego i wszystkich.
Nieszczęsny dar wolności – jak mawiał ks. Tischner – w internetowych odmętach jaskrawo obnaża ludzką mizerię moralności i marazm ducha. Tam gdzie wszystko można, odpowiedzialność osobista ulatnia się niczym kamfora. Internet zniesie każde słowo, każdy challenge, każdą ideę. Pytanie, czy udźwignie to ludzka psychika. I dlatego szalenie ważne wydaje mi się, by dbać o obecność w życiu naszym i naszych dzieci …autorytetów. Ludzi, wobec których czujemy respekt z powodu szacunku wobec ich mądrości i doświadczenia życiowego.
Mamy dziś – trochę na własne życzenie – ogromny kryzys autorytetów. Jego pierwszymi ofiarami są właśnie dzieci – coraz bardziej pogubione i nieufne. Jest to jednak proces, który każdy z nas, na własnym poletku, może w jakimś stopniu zatrzymać. Co mam na myśli? Nic wielkiego. Na początek wystarczy powstrzymanie się od krytykowania przy dzieciach współmałżonka czy babci/dziadka. Potem dorzućmy do tego uszanowanie wysiłków nauczycieli, osób duchownych czy funkcjonariuszy służb publicznych. Szukajmy mądrych, wartościowych ludzi wokół naszych pociech i rozmawiajmy o tym, dlaczego te a nie inne osoby wzbudzają nasz szacunek. Bądźmy ciekawi ich świata, ale miejmy też o naszym, dorosłym, coś dobrego do powiedzenia. Być może milionowe zasięgi patostreamerów wzięły się właśnie stąd, że tak często otaczamy nasze dzieci narracją: nikomu nie możesz ufać, świat jest zły, a ludzie podli i głupi. Youtuberzy z PandoraGate po prostu wpisali się w ten opis rzeczywistości. Ale czy naprawdę taka jest prawda o ludzkości? Wierzę, że nie.
Świetny, mądry komentarz. Dziękuję
A ja dziękuję za reakcję!
Naprawdę dobrze napisane. Wielu osobom wydaje się, że posiadają rzetelną wiedzę na opisywany temat, ale zazwyczaj tak nie jest. Stąd też moje pozytywne zaskoczenie. Chciałbym wyrazić uznanie za Twój trud. Będę polecał to miejsce i często odwiedzał, żeby przejrzeć nowe rzeczy.
Dziękuję za dobre słowo. Zapraszam do rozgoszczenia się. Swoją drogą, zerknęłam na Pańską stronę – bardzo ładne kadry 🙂