To był jeden z tzw. długich weekendów w Polsce. Wybraliśmy się w rodzinne strony. W niedzielę, gdy wracaliśmy wczesnym wieczorem, ruch na autostradzie był bardzo wzmożony, ale płynny. Wyprzedzaliśmy właśnie ciąg aut, gdy ni stąd ni zowąd na naszym zderzaku pojawił się jakiś samochód i natarczywie migał światłami. Mąż wrócił na prawy pas w pierwszej możliwej sytuacji, a wtedy „Pan Poganiacz Koni Motorowych” wyprzedził nas, zjechał na nasz pas… i gwałtownie przyhamował. Niewiele, naprawdę niewiele brakowało od wielkiej tragedii. W naszym samochodzie siedziała cała nasza 6 osobowa rodzina.
Świat staje na głowie
Przypomina mi się ta sytuacja, gdy czytam raz po raz o wypadku na A1, w której z powodu uderzenia pędzącego (250 km/h!) bmw, zginęły w płomieniach cała rodzina. I wiecie, co mnie drażni? Nie tylko to, że ogromna tragedia, skandaliczna nieodpowiedzialność i karygodne zachowania zostają powolutku wprzęgane w wir toczącej się kampanii wyborczej. Jeszcze moment, a usłyszymy głosy, że kierowca, który najprawdopodobniej przyczynił się do śmierci trzech osób, a który nagle w pilnych sprawach musiał wyjechać aż na (sic!) Dominikanę (wybaczcie sarkazm), wymaga ochrony godnej świadka koronnego w procesie mafijnym. Tak. To mnie boli i drażni. Ale jest jeszcze jedna rzecz, typowa dla naszego społeczeństwa, która mnie w tej całej sprawie irytuje.
Baba za kierownicą
Otóż po tym tragicznym w skutkach wypadku zewsząd było słychać głosy oburzenia, że jak tak można, że stop wariatom drogowym, że takie zachowania powinny być surowo karane.
A potem stoję w korku na ruchliwym wrocławskim skrzyżowaniu i nie wjeżdżam „na głębokim żółtym” i słyszę „Baba za kierownicą!”. Albo – jedziemy rodzinnym vanem przepisowe 50 km/h nie tam, gdzie niczym w Las Vegas oznaczono fotoradar i raz po raz musimy mierzyć się z wrogimi spojrzeniami współuczestników ruchu drogowego. „Ślimaki!”. „Niedzielni kierowcy”. „Kto ci dał prawo jazdy?” – zdają się nimi krzyczeć.
Nie mam z tymi spojrzeniami większego problemu. Nie jestem niedzielnym kierowcą i nic nikomu udowadniać nie muszę. Razem z mężem przejeżdżamy w roku blisko 40 tys. km i naprawdę wiemy, że dynamika jazdy bywa kluczowa dla płynności ruchu. Ale boli mnie, że w naszym społeczeństwie ktoś, kto jeździ zgodnie z przepisami, częściej jest obiektem kpin i żartów niż ten, kto notorycznie je łamie. Z kolei o tych, którzy uprawiają tzw. śródziemnomorski styl jazdy (cechujący się przede wszystkim powszechnym przekonaniem, że „znaki i przepisy drogowe są pewną sugestią, do której można się stosować lub nie”) mówi się z sympatyczną pobłażliwością. No, dajże spokój, Agata. Nawet ci, którzy prawo tworzą, się do niego nie stosują, więc co się czepiasz.
Hipokryzja – najgorsza nauczycielka
A ja rzeczywiście z uporem maniaka się czepiam. Z premedytacją stoję na puściutkiej drodze na czerwonym świetle na przejściu dla pieszych i gdy ktoś obok mnie przechodzi, głośno – tak, by moje dzieci słyszały – mówię: „Widzicie, ten pan właśnie bardzo źle się zachował. Złamał przepisy ruchu drogowego i to, co zrobił, było niebezpieczne”. Nazywam rzeczy po imieniu. Dawno temu ktoś tak zrobił przy mnie, gdy sama złamałam przepis. I bardzo, bardzo jestem wdzięczna tej osobie, bo ten wstyd, który wówczas poczułam, pozwolił mi zrozumieć jedną rzecz. Dzieci obserwują świat uważnie. I od małego nasiąkają tym, co my, dorośli, komunikujemy im naszymi postawami. Jeśli w ich obecności ci, którzy jeżdżą zgodnie z przepisami, notorycznie są dezawuowani słowami, lekceważącymi prychnięciami czy złośliwymi komentarzami, to czy w przyszłości naprawdę te dzieci będą rozumiały, że przepisy nie są po to, żeby kierowcy życie utrudniać, tylko po to, byśmy wszyscy żyli w bezpieczniejszym świecie? Czy wychowujemy kolejne pokolenia ludzi odpowiedzialnych za swoje czyny, czy może przyzwyczajonych, że mój pośpiech, mój interes, moje widzimisię usprawiedliwia wszelkie naginanie prawa? To nie jest (tylko) sprawa dla lekcji wychowawczych czy wdzięczny temat kazań z okazji wspomnienia św. Krzysztofa. To jest pytanie do naszego osobistego rachunku sumienia.
Fot. Pixabay
Bardzo pożyteczny tekst. Też walczę o to, by moje dzieci znały i stosowały się do przepisów drogowych, bo chodzi tu o ich życie i zdrowie, a w przyszłości także tych, za których oni będą odpowiedzialni.
Dziękuję, Pani Moniko, za dobre słowo! Im nas więcej i więcej mówienia o tym głośno, tym lepiej.