Kiedy wracam w rodzinne strony, to zawsze towarzyszą mi dwa uczucia. Pierwsze, to wdzięczność Panu Bogu – za moich Rodziców, rodzinę i za to, że dane mi było wychowywać się w tak pięknych okolicznościach przyrody. Drugie, to świadomość, że skarb Natury zbyt często wydaje nam się cenny dopóty, dopóki zachwycanie się nim nie wymaga od nas szczególnej troski.
Kiedyś to było…
Wioska, w której spędziłam dzieciństwo, rozlana jest wąskim paseczkiem w urokliwej kotlinie. Z trzech stron otaczają ją góry, a u wejścia rozciąga się piękna panorama Beskidu Żywieckiego. Kiedy mijam tę „bramę”, nie umiem nie uśmiechnąć się do Góry i nie pomyśleć: „No, Panie, wyszedł Ci ten widok, wyszedł”. To moje osobiste „uwielbienie wzrokiem” 😉 Cieszę się także niezmiernie, że tego piękna i bliskości natury mogą wciąż doświadczać nasze dzieci. Lubimy miasto i dobrze czujemy się w miejskiej dżungli, ale to tutaj, na wsi, słowa „beztroska” i „wolność” nabierają dla maluchów ciężaru realnego znaczenia, choć i tak dalekiego od tego, które było częścią mojego dzieciństwa.
Podczas gdy ja mogłam swobodnie biegać po okolicznych zagajnikach, dziś coraz częściej, idąc wzdłuż brzegu rzeki, można natknąć się na płot, którym ktoś wygradza „swój kawałek ziemi”. Gdy miałam ochotę pojechać do koleżanki, wskakiwałam na rower i po chwili już razem eksplorowałyśmy sady sąsiadów. Dziś przez wioskę przebiega ruchliwa droga i żaden rozsądny rodzic nie puści na nią kilkulatka, żeby przywiózł mleko ze sklepu. Wakacje oznaczały dla mnie godziny swobodnych zabaw w lesie i na łąkach z przyjaciółmi. Takiej formy spędzania czasu też teraz nie brakuje, pod warunkiem, że rodzice zaaranżują dzieciom taką możliwość. Bo praktycznie nie ma już domu, w którym nie byłoby trampolin, huśtawek i dziecięcych domków. Pewnie, że to wygodne! I bezpieczniejsze. Ale drugą stroną tego komfortu jest to, że o czas na łonie natury trzeba teraz zawalczyć.
Podczas gdy ja mogłam swobodnie biegać po okolicznych zagajnikach, dziś coraz częściej, idąc wzdłuż brzegu rzeki, można natknąć się na płot, którym ktoś wygradza „swój kawałek ziemi”. Gdy miałam ochotę pojechać do koleżanki, wskakiwałam na rower i po chwili już razem eksplorowałyśmy sady sąsiadów. Dziś przez wioskę przebiega ruchliwa droga i żaden rozsądny rodzic nie puści na nią kilkulatka, żeby przywiózł mleko ze sklepu. Wakacje oznaczały dla mnie godziny swobodnych zabaw w lesie i na łąkach z przyjaciółmi. Takiej formy spędzania czasu też teraz nie brakuje, pod warunkiem, że rodzice zaaranżują dzieciom taką możliwość. Bo praktycznie nie ma już domu, w którym nie byłoby trampolin, huśtawek i dziecięcych domków. Pewnie, że to wygodne! I bezpieczniejsze. Ale drugą stroną tego komfortu jest to, że o czas na łonie natury trzeba teraz zawalczyć.
Dziś prawdziwych ostępów już nie ma
Swoboda moich dzieci jest inna niż moja własna w ich wieku. To nie jest stwierdzenie, z którym w jakiś szczególny sposób dyskutuję. Zmieniły się czasy i okoliczności, choć dziecięce potrzeby i pragnienia pozostają raczej uniwersalne. Przyjmuję więc moją rzeczywistość, taką jaka jest i – na tyle, na ile to możliwe – staram się im pomóc doświadczyć tego, co do dziś owocuje w moim życiu. Bo dzieciństwo spędzone w bliskości lasu, rzeki i jeziora nie tylko uwrażliwiło mnie na „mowę przyrody”, ale przede wszystkim mimochodem nauczyło, że jak się chce złapać oddech, ukoić skołatane myśli i uporządkować ich natłok, to kontakt z zielenią, ptasimi trelami i szumem strumyka pomaga osiągnąć te cele w najprostszy sposób.
Siedzę więc teraz w ogródku i patrzę, jak dzieciaki wesoło taplają się w kałużach patykami przyciągniętymi z jakichś chaszczy w pobliskim lesie. Chociaż moja rodzicielska głowa puchnie od obaw w rodzaju: „Czy wieczorem znajdę wszystkie kleszcze?”, to wiem, że inaczej niż przez doświadczenie, nie rozkocham ich w przyrodzie. Ani nie nauczę szacunku i respektu do niej. Ganiają więc na bosaka, pluskają po śliskich kamieniach w rzece, tu i ówdzie smakują borówek, jabłek i szczawiowych kępek. A ja spycham pokusę ułatwienia sobie życia, gdzieś na obrzeża świadomości. Bo, że wrócą brudni, pogryzieni i najprawdopodobniej głośno rozentuzjazmowani – jest więcej niż pewne. Wiem jednak, że moja akceptacja niewygody niedopranych skarpetek, naniesionego błota i konieczności pocieszania jojczących ofiar spotkania z dzikimi pszczołami zaprocentuje w przyszłości ich świadomością, że są częścią i elementem czegoś większego niż ich czubek nosa. I nie ma lepszej metody przekonania się o tym, niż wejść całym sobą do Laboratorium Ekosystemu.
Moja Mama – chociaż nauczycielka – nigdy nie karmiła mnie umoralniającymi pogadankami na temat potrzeby szanowania przyrody. Po prostu brała wiklinowy koszyk i zabierała na grzyby, a tam pokazywała, jak odsłaniać paprocie, by znaleźć nadąsaną rodzinę gniewusów albo uciszała moje dzikie okrzyki, uświadamiając, że żadna sarna do dzikiej hordy Wizygotów (nawet w osobie jednej małej dziewczynki) nie podejdzie. Potrafiła ze mną być na spacerach i samą swoją obecnością w leśnym otoczeniu uczyć widzenia i słyszenia tego, co mnie otacza. Jestem jej za to bardzo wdzięczna i staram się ten styl naśladować w swoim rodzicielstwie.
Siedzę więc teraz w ogródku i patrzę, jak dzieciaki wesoło taplają się w kałużach patykami przyciągniętymi z jakichś chaszczy w pobliskim lesie. Chociaż moja rodzicielska głowa puchnie od obaw w rodzaju: „Czy wieczorem znajdę wszystkie kleszcze?”, to wiem, że inaczej niż przez doświadczenie, nie rozkocham ich w przyrodzie. Ani nie nauczę szacunku i respektu do niej. Ganiają więc na bosaka, pluskają po śliskich kamieniach w rzece, tu i ówdzie smakują borówek, jabłek i szczawiowych kępek. A ja spycham pokusę ułatwienia sobie życia, gdzieś na obrzeża świadomości. Bo, że wrócą brudni, pogryzieni i najprawdopodobniej głośno rozentuzjazmowani – jest więcej niż pewne. Wiem jednak, że moja akceptacja niewygody niedopranych skarpetek, naniesionego błota i konieczności pocieszania jojczących ofiar spotkania z dzikimi pszczołami zaprocentuje w przyszłości ich świadomością, że są częścią i elementem czegoś większego niż ich czubek nosa. I nie ma lepszej metody przekonania się o tym, niż wejść całym sobą do Laboratorium Ekosystemu.
Moja Mama – chociaż nauczycielka – nigdy nie karmiła mnie umoralniającymi pogadankami na temat potrzeby szanowania przyrody. Po prostu brała wiklinowy koszyk i zabierała na grzyby, a tam pokazywała, jak odsłaniać paprocie, by znaleźć nadąsaną rodzinę gniewusów albo uciszała moje dzikie okrzyki, uświadamiając, że żadna sarna do dzikiej hordy Wizygotów (nawet w osobie jednej małej dziewczynki) nie podejdzie. Potrafiła ze mną być na spacerach i samą swoją obecnością w leśnym otoczeniu uczyć widzenia i słyszenia tego, co mnie otacza. Jestem jej za to bardzo wdzięczna i staram się ten styl naśladować w swoim rodzicielstwie.
Gdy natura staje się marzeniem
Gdyby poprosić przeciętnego człowieka o zwizualizowanie krajobrazu swoich marzeń, to w wielu przypadkach usłyszelibyśmy opis zachwycających górskich szczytów, bezkresnych mórz, urokliwych plaż w małych zatoczkach. Ich wspólnym mianownikiem byłby za pewne przymiotnik „dziki”. Bo te puste, dziewicze tereny, które widujemy na zdjęciach w książkach podróżniczych, zachwycają swoim pięknem, przestrzenią i … brakiem śladów ludzkiej działalności. Sęk w tym, że na zdjęciu nie widać łez, potu i wysiłku, którego trzeba by było doświadczyć, by postawić stopę na takim skrawku ziemi. W efekcie, to, co dzikie obrasta nam w myślach do rangi jakiejś legendy, świętego Graala, mitycznej krainy i przestajemy zauważać dzikość bliską i dostępną na wyciągnięcie ręki. Stąd tylko krok do ignorancji i lekceważenia.
Od kilku lat spędzamy rodzinne wakacje nad Bałtykiem w małej wiosce tuż przy rezerwacie ptaków. W tym roku na plażowych szlakach nagminnie zdarzało nam się spotykać dzieci, a nawet całe rodziny, które bezceremonialnie właziły na tereny lęgowe mimo wyraźnych tablic informujących o zakazie wchodzenia na nie. Zazwyczaj te osoby nie robiły tego z premedytacją. Po prostu tabliczka z napisem REZERWAT … nie robiła na nich wrażenia.
Nie jestem naiwna. Nie każdy ma szansę wychowywać się w otoczeniu szumiących topoli i wieczorami słuchać pogawędek o zwyczajach godowych dzięciołów. Dlatego myślę, że edukacja ekologiczna powinna być obowiązkowym przedmiotem nauczania w szkołach. Nie tylko podstawowych. Bo, niestety, szacunku do przyrody nie wysysa się z mlekiem matki (a szkoda!), a marzenie o „powrocie do natury” w zderzeniu z (niewygodnymi) realiami konieczności dbania o środowisko zbyt szybko okazuje się zwykłą, czczą gadaniną.
Od kilku lat spędzamy rodzinne wakacje nad Bałtykiem w małej wiosce tuż przy rezerwacie ptaków. W tym roku na plażowych szlakach nagminnie zdarzało nam się spotykać dzieci, a nawet całe rodziny, które bezceremonialnie właziły na tereny lęgowe mimo wyraźnych tablic informujących o zakazie wchodzenia na nie. Zazwyczaj te osoby nie robiły tego z premedytacją. Po prostu tabliczka z napisem REZERWAT … nie robiła na nich wrażenia.
Nie jestem naiwna. Nie każdy ma szansę wychowywać się w otoczeniu szumiących topoli i wieczorami słuchać pogawędek o zwyczajach godowych dzięciołów. Dlatego myślę, że edukacja ekologiczna powinna być obowiązkowym przedmiotem nauczania w szkołach. Nie tylko podstawowych. Bo, niestety, szacunku do przyrody nie wysysa się z mlekiem matki (a szkoda!), a marzenie o „powrocie do natury” w zderzeniu z (niewygodnymi) realiami konieczności dbania o środowisko zbyt szybko okazuje się zwykłą, czczą gadaniną.