Odcisk

Jedną z wielu rzeczy, których uczy mnie wielodzietność, jest sztuka odpuszczania. Bardzo potrzebna, bardzo trudna, bardzo ryzykowna.

Potrzebna – bo w kulturze przesytu, nadmiaru i kakofonii wszelkich treści, które mówią ci, jaka/i masz być, o czym marzyć, do czego dążyć, łatwo się zapuścić w dżunglę rozmaitych rzeczy koniecznych do zrobienia, by wieść dobre i wartościowe życie oraz w gąszcz powinnizmów (powinnam więcej/mniej pracować, być bardziej/mniej z dziećmi, żyć w zgodzie z naturą/iść z duchem czasów, być bardziej społecznie zaangażowaną/zacząć dbać o siebie itd. itp.).

Trudna – bo ciężko jest tracić, rezygnować, rozeznawać, podejmować decyzje, które o wiele częściej niż dylematu dobre-złe, dotyczą wyboru między tym, co wartościowe i świetne.

Ryzykowna – bo łatwo w procesie odpuszczania rozbić się o skały tumiwisizmu, lenistwa i egoizmu, a określenie złotego środka jest każdorazowo efektem dłuższego procesu namysłu i nierzadko – eksperymentów na żywym organizmie.

W świecie przesytu praktykowanie sztuki odpuszczania jest jak ścieżka prowadząca do oazy na pustyni. Początkowo piasek cieszy, ba, fascynuje. Potem robi się przytłaczający i żeby nabrać sił i dystansu do niego, potrzebujesz odsapnąć przy jakiejś studni 🙂 To, czego uczą mnie ostatnie lata, to to, że żeby dotrzeć do jakiegoś miejsca, muszę nieraz zostawić sporo bagażu. I to niekoniecznie chodzi o jakieś złe rzeczy, wspomnienia, relacje. Czasem trzeba też odpuścić miłe zwyczaje, kapitalne okazje do spędzenia czasu, bardzo pożyteczne zadania.

Jako mama chciałabym dla każdego mojego dziecka wszystkiego, co najlepsze. Ani odrobiny mniej. Uznanie, że nie jestem w stanie dać im nawet tyle swojej uwagi, obecności i zaangażowania, ile bym chciała, to każdorazowo mój początek nawrócenia. Przypomina mi, że to nie ja przyszłam zbawić świat, że żadne życie do mnie nie należy (nawet własne) i  że  Pan Jezus jest minimalistą. Niestety 😉

Ta pokorna konstatacja przypomniała mi się, gdy odbijałam stópkę naszego rocznego synka, by niemieszczący się już w ramce odcisk (wszak był to prezent dla noworodka), włożyć do Miszkowego pudełka „skarbów z dzieciństwa”*. Pudełka, dodajmy, najmniejszego z całego rodzeństwa. Bo nie ma w nim albumu zdjęć z „pierwszych razów”, dysku filmików z każdego miesiąca, pierwszych smoczków/butelek/pieluszek itd. itp. Nie ma, bo żeby każde z moich dzieci miało moją uwagę i obecność, musiałam odpuścić „pamiętanie” o ich regularnym gromadzeniu.

Chciałabym, by każdy dostawał po równo. A Pan Bóg co krok przypomina mi – miłość nie daje równo, tylko tyle, ile trzeba.

 

* Dla każdego z czwórki naszych dzieci staramy się gromadzić jakieś wyjątkowe pamiątki z dzieciństwa: a to wynik testu ciążowego, a to gazetę z dnia urodzin, a to dzienniczek karmienia. O ile pudełko Pierworodnego jest wypchane do granic możliwości pamiątkami z „pierwszych razów”, o tyle pudełka rodzeństwa są zdecydowanie uboższe. Ale o ile nie ma w nich może skarbów na miarę Pierwszej Samodzielnie Postawionej Kreski, o tyle są inne, równie cenne artefakty (np. listy starszego rodzeństwa do młodszego z dnia urodzin). To tak gwoli uspokojenia wszystkich sympatyków Miszki z mojego instagrama 😉

 

2 thoughts on “Odcisk

  1. Chciałabym westchnąć z głębi serca: jak dotkliwie to znam („jak dobrze” nie brzmi adekwatnie). W dodatku podejmowanie decyzji w kwestii tego, co jest „do odpuszczenia”, a co nie, nieuchronnie co jakiś czas kończy się stwierdzeniem, że… może ten akurat wybór nie był trafny. Pewną pociechą jest świadomość, że ocena też może być błędna, bo przecież nie istnieje inna wersja wydarzeń, tylko nasze wyobrażenie o tej innej wersji.
    I jeszcze refleksja językowa. Od wielu lat próbuję poddawać weryfikacji u moich córek (ale i u siebie) słowo „trzeba”. Tzn. zatrzymywać się przy zdaniach z „trzeba”, by ustalić, co to w danym przypadku znaczy. I to nie tylko dlatego, że w wyniku analizy „trzeba” okazuje się czymś innym, bardziej konkretnym. Również dlatego, że „trzeba” odsuwa od nas odpowiedzialność za wybory, które jednak są naszymi wyborami, jakkolwiek byśmy ich nie nazywali.

    1. Wydaje mi się, że bardzo dobrze Cię rozumiem – zwłaszcza z tą wrażliwością na słowo „trzeba”. Nie dalej jak dziś popołudniu złapałam się, że pokazywałam Borysowi, jak „trzeba” smażyć naleśniki. Złościłam się, bo robił inaczej niż ja chciałam. Ale koniec końców – przecież jego naleśniki smakowały dokładnie tak jak moje 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *