Kilka lat temu, gdy Borys miał może ze dwa lata, otrzymał od Dziadków kilka samochodzików, którymi bawił się jego tatuś. Resoraki utrzymane w bardzo dobrym stanie wzruszyły głównie nas, bo choć Rodzice nieco przerażają nas ilością tego, co potrafili zgromadzić w czeluściach swojego strychu, to tego typu pamiątki są przez nas zawsze mile widziane. O ile nie zajmują nam całego bagażnika w samochodzie 😉
Czar pamiątek
Najlepszy z Mężów z dobre pół godziny autkami się bawił, a przy okazji opowiadał, jakie wiążą się z nimi historie z jego dzieciństwa (skąd dane napisy, odpryski, wyrwani kierowcy ;-)). Kto zna mego Ukochanego, ten wie, że gadatliwością on nie grzeszy (równowaga w przyrodzie musi być, więc ja nadrabiam ten „deficyt” w naszym związku), zatem jego krasomówczy popis chwycił mnie za serce. Pierworodny natomiast zachował się tak, jak na dwulatka przystało, tzn. jego zachwyt nad resorakami trwał jakieś 10 minut, a potem zaczął się nad nimi pastwić (w innym tłumaczeniu: wprowadził je na testy wytrzymałościowe) 🙂 W każdym razie stało się to dobrym pretekstem do wygłoszenia pogadanki o szacunku do człowieka i jego wysiłków (tu: dotyczących szanowania rzeczy), do czego też, rzecz jasna, bardzo chętnie przystąpiłam (pogadanki wychowawcze to moje drugie imię. Też niestety ;-)).
Mania mienia
Nie od dziś wiadomo, że żyjemy w czasach rozdmuchanego konsumpcjonizmu i marnotrawstwa. Czyż nie? Nie naprawiamy, tylko wyrzucamy. Nie znając głodu, lekką ręką pozbywamy się resztek jedzenia do kosza. Często kupujemy dla kaprysu, a nie z potrzeby. Itede, itepe. Na tym tle ludzie, którzy regularnie korzystają z usług szewca, traktowani są jak jakieś kuriozum. A przecież ich postawa jest wyrazem szacunku dla ludzkiej pracy. Dla tego, że ktoś, gdzieś, coś uszył, zmontował, wyrobił. I dla siebie samego, że to coś COŚ kosztowało, czyli choćby poświęcony czas na zarobienie pieniędzy.
Historia na barkach chomika
Te resoraki to jedna z wielu rzeczy, które nasze dzieci użytkują w spadku po tatusiu. Upały przetrwały m.in. dzięki koszulkom bez rękawów, które – o dziwo – mimo ponad 30 lat zachowały fason, żywe (i niekoniecznie niebieskie) kolory i doskonałe właściwości 100% bawełny. A pieluchy tetrowe – aż się nie chce wierzyć, że mają tyle lat na karku! Znaczy się w splotach 😉 I nawet nie ma ich co porównywać do pieluch, które kupiłam tuż przed narodzinami Borysa, bo te ledwo po roku się podziurawiły i pożółkły. Żeby nie było, że tylko Borys eksploatuje leciwe pamiątki, to Nadia i Iwan korzystają z łóżeczka, w którym Babcia i Dziadek usypiali rodziciela, gdy niemowlęciem był. Nieźle, nie?
Najlepszy z Mężów wyrósł w rodzinie, w której tzw. chomikowanie, czyli gromadzenie rzeczy, rozwinięto na poziomie master class. Teściowie zachowali nawet materiały budowlane z wczesnych lat 80-tych, kiedy to wznosili swój dom. Nie mówiąc już o garnkach pamiętających ich dzieciństwo, pralkach typu frania czy aparatach fotograficznych marki zenit. Kilka lat temu cudem udało nam się namówić ich do oddania na złom elektryczny telewizora-bańki. W naszym przypadku przypadłość ta jest póki co w fazie remisji, ale bakcylem niewątpliwie jesteśmy zarażeni. Tym bardziej, że i w moim domu rodzinnym takie skłonności pielęgnowano (ciągle mam nadzieję, że moje dzieci zachwycą się kiedyś moimi skrupulatnie prowadzonymi zeszytami z języka polskiego i skorzystają z opracowań lektur do liceum, które czekają na nich w jednej z szaf w piwnicy…).
Od przybytku głowa boli
Jesteśmy jednak pewni, że nie chcemy doprowadzić się do takiego stanu, w którym będziemy gromadzić absolutnie wszystko. Bo jakkolwiek ciuszki czy zabawki po Najlepszym z Mężów są uroczą i, co ważniejsze, wciąż dającą się wykorzystać pamiątką, ALE… ale żadna skrajność nie jest dobra! Próbujemy więc co jakiś czas okiełznywać nasze chomicze zapędy, aplikując sobie lektury blogów czy książek o minimalizmie. A przede wszystkim wpatrujemy się w naszego Mistrza. Tak, naszym głównym, choć (niestety) póki co niedoścignionym wzorem jest … Pan Jezus.
„Lisy mają nory i ptaki powietrzne gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł wesprzeć” (Mt 8, 20) – słyszeliśmy nie tak dawno w Ewangelii. I za każdym razem, gdy wodzę oczami po naszym pieczołowicie gromadzonym dobytku, myślę właśnie o Nim. O tym, że On nie miał domu z ogródkiem i pokaźną biblioteką, szafy pełnej szat na zmianę i co najmniej dwóch par sandałów. A przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo. Wiemy tylko tyle, że do rzeczy materialnych nie przywiązywał wagi. Ważny był człowiek, relacja, dotyk. I o tym staram się nie zapominać, choć „chomik” we mnie raz po raz daje o sobie znać.
Moc ograniczania i refleksji
Niedługo czeka nas przeprowadzka. Na myśl o niej dostaję momentami dreszczy, ale pocieszam się, że mamy jeszcze niezawalony mitycznymi „przydasiami” przedpokój, a i w piwnicznej komórce i w schowku można się między półkami przemieszczać całkiem swobodnymi korytarzami. Kto ma chomicze skłonności, ten wie, że to ogromny sukces 😉 Osiągnęliśmy go tylko dlatego, że niemal każdego dnia nasz Pan przypomina nam, że wysyła nas w świat bez plecaka z etykietką „Na wszelki wypadek”. A to zmusza do refleksji. I kształtowania kilku umiejętności. My (póki co) koncentrujemy się na pięciu elementarnych krokach.
Po pierwsze, uczymy się nasz dobytek umiejętnie segregować: wiedzieć, co jest warte zachowania (bo np. jest dobre jakościowo albo ma rzeczywisty potencjał sentymentalny, jak np. pamiętnik z pierwszego roku życia Pierworodnego), a co nie (kartki świąteczne czy z wakacji są absolutnie uroczym wyrazem pamięci i jesteśmy ich wielkimi fanami, ale nie ma się co oszukiwać, że będziemy do nich wracać na tzw. starość. Mamy zatem specjalną tablicę korkową, na której przez rok umieszczamy wszelkie pocztówki, bilety z koncertów, laurki, medale z biegów czy inne małe bibeloty, a 1 stycznia lądują one w kominku, dając nam jeszcze na koniec żywota kop ciepła). Chodzi zatem o to, by potrafić wyrzucać/palić/utylizować to, co naprawdę się już nikomu do niczego nie przyda. Owszem, cudownie jest oglądać śpioszki, w których się paradowało przed rodzicami 30 lat temu, ale kiedy tych śpioszków są trzy reklamówki, to trochę przesada. Zwłaszcza, że 30 lat temu najwyraźniej nie rozumiano, jak funkcjonalne są zatrzaski w kroku 😉 Krótko mówiąc, trzeba swą sentymentalną duszę trzymać w karbach (co bywa trudne i konfliktogenne, ehhh… ).
Po drugie, ciągle dokształcamy się w sztuce przechowywania. Z jednej strony chodzi o to, by ochronić dobytek przed molami, mrówkami czy innymi grzybami, a z drugiej strony, co zresztą jest chyba nawet większym wyzwaniem, trzeba wiedzieć, gdzie i co zostało zachomikowane. Czyli chodzi o to, by mieć system. Czy nie zdarzyło się wam – miłośnikom książek – rozdziawić paszczę w inteligentnym „Yyyyyyy” na pytanie: „A gdzie jest ten Ryś, którego dostałaś na gwiazdkę?”? Albo z wyrazem paniki w oczach szukać mp3/zdjęć/wzoru dokumentów na którymś ze swoich sześciu dysków? A wystarczy przecież prosty katalog w excelu albo uporządkowanie fotek czy muzyki w katalogi rocznikowe. U nas sprawdza się to doskonale.
Po trzecie, nie demonizujemy „przydasiów”, ale je oswajamy. W naszym przypadku oznacza to w praktyce, że mamy odpowiednią, ograniczoną przestrzeń do gromadzenia „Rzeczy, Które Mogą Się Przydać”. Właścicielom potężnych piwnic czy strychów jest z pewnością łatwiej w tym punkcie. Ale w bloku też można dać radę, a w ostateczności bardziej zdeterminowani mogą podnajmować schowki od sąsiadów 😉
Po czwarte, ważną kompetencją, którą ćwiczymy głównie dzięki dzieciom, jest umiejętność ochrony swojego dobytku przed tzw. tornadami, czyli np. wszędobylskim, raczkującym maluchem, ciekawskim nastolatkiem lub żądną skandynawskiej przestrzeni małżonką. Moja ukochana Matula (z zawodu polonista i bibliotekarka) do dziś nie doszła do ładu z domowym księgozbiorem, po tym jak, dobrym i uczynnym dzieckiem będąc, „posprzątałam” jej osobistą biblioteczkę i poukładałam wszystkie książki na półkach w kolejności od najniższych do najwyższych 😉 I w jeden dzień szlag trafił wypracowany przez lata podział tematyczny 😉 W każdym razie my raz na jakiś czas rozmawiamy o tym, co mamy i dlaczego. To zresztą jest ważny element piątego kroku, który staramy się w sobie ćwiczyć i rozwijać, tzn. oddawaniu się refleksji. Choćby po to, by otaczać się rzeczami świadomie, by wiedzieć, po co coś się gromadzi i by doceniać to, co się ma.
Manifest chomika
To, co jest oczywiste, to to, że „chomika” w sobie trzeba też tak naprawdę lubić. Choćby po to, by nie czuć wyrzutów sumienia, gdy przyjaciele podczas pomagania w przeprowadzce nieustannie będą wzdychać z emfazą: „Po co wam to?!”. Orędowników minimalizmu cenię, rozumiem, ba! z całego serca podziwiam, ale nie mam w sobie pragnienia, by natychmiast otoczyć się absolutnym ładem, harmonią i przestrzenią. Uwielbiam nasze mieszkanie pełne książek, instrumentów i skrzyń z Niezwykle Ważnymi Pamiątkami. Czuję się w nim dobrze i (zazwyczaj) wiem, co, gdzie i dlaczego jest 😉
Mam przy tym świadomość, że mój Mistrz był minimalistą. Żartobliwie dodaję czasami: „niestety”. Bo nie jest mi łatwo nie patrzeć za siebie, nie gromadzić, nie budować bezpiecznej „mojej” przestrzeni. Dla mnie to droga rozwoju duchowego, którą kroczę ze spokojem i w moim tempie. Za Nim. On uczy mnie, że te rzeczy, które są dla mnie ważne, nie są najważniejsze. Ufam, że jak najbardziej świadome podchodzenie do materialnej rzeczywistości i wpatrywanie się w Niego, chroni nas od nadania „kwestiom materialnym” prymatu w naszej codzienności. Widzę, ile jeszcze we mnie pola do orania w tym aspekcie, ale mam też tę błogosławioną pewność: że taką, a nie inną On mnie kocha. I to, że jestem chomikiem, nie przekreśla mnie w Jego oczach.
// Zdjęcie tytułowe na stronie głównej pochodzi z serwisu Pixabay.com
Do tych pięciu kroków dodałabym jeszcze jeden: przemyślane zakupy 😉
Fajne! Minimalizm to droga. Jezus jest drogą. Ważne, żeby iść 🙂