Jestem fajną mamą

Ostatnio, nieco ironicznie, pomyślałam sobie, że właściwie potrzebowałam „tylko” trójki dzieci, by przekonać się, że generalnie jestem fajną mamą. Mądrą, czułą, czasem zwariowaną, czasem wymagającą, ale w ogólnym rozrachunku taką, którą się nie tylko kocha, lecz także i lubi. Co oczywiście nie oznacza, że wolną od błędów i taką, której na drodze wychowania nie zdarzają się epickie wpadki. Niestety. Bywa przecież, że krzyczę na dzieci. Bywa, że się na nie złoszczę, gniewam i mówię rzeczy, których potem strasznie żałuję. Bywa, że wkurzają mnie tak, że pragnienie „odgryzienia im głowy” jest we mnie tak ogromne, że – by mu nie ulec – muszę wyjść na kwadrans z domu. Ale to „bywa”, to nie jest jedyna prawda o mnie. I choć długo zajęło mi zrozumienie, że Bóg nie oczekuje ode mnie, że będę idealna w każdej życiowej roli, której się podejmę, to dziś już naprawdę wiem, że „święty” nie znaczy „bez wad” i nasza wiara do końca życia będzie drogą, na której będę ćwiczyć się w umiejętności kochania.

Boskie refleksy

Oczywiście dla każdego przymiotnik „fajna” będzie oznaczał coś zupełnie innego. Nie o słowo tu jednak chodzi, ale bardziej o podejście do swojej roli życiowej, o to jak myślę o sobie. O jakieś takie nabranie lekkości, radości, satysfakcji, dystansu w myśleniu o samej sobie i wypełnienie swojego serca uznaniem dla tego, co i jak robię w życiu. W ostatnich latach bardzo mocno odczuwam, jak zmiana akcentu z „wymagam od siebie” na „doceniam w sobie, co we mnie dobre i piękne” pomaga docierać do prawdy o sobie. Bo to jest trochę tak, jakby się włożyło Boże okulary na nos i próbowało patrzeć na siebie z Jego perspektywy. Czyli z perspektywy Kogoś, kto macierzyństwo wymyślił i kto do takiego powołania doskonale człowieka wyposaża. Proces ten w moim przypadku zajął jedyne 7 lat, przy czym – co do tego nie mam żadnych złudzeń – on się dopiero rozkręca.

Jestem więc w takim miejscu, w którym potrafię dostrzec, jak wiele pokoju, radości i miłości wnoszę w życie moich dzieci. Bywam z takich odkryć każdorazowo niesamowicie dumna, choć dobrze wiem, że dary te nie ode mnie faktycznie pochodzą. Ja jestem tylko narzędziem. Ale za to jakim! W moje serce, rozum i ciało zostało wpisanych wiele funkcji, które z Bożą pomocą w sobie odkrywam i uczę się je wykorzystywać dla dobra innych. Potrafię dawać życie, inspirować, bawić, leczyć, uczyć, organizować, chronić, kreować – przykłady można mnożyć. A kiedy zacznie się o nich myśleć i tak na serio postrzegać je jako odbicie Boskiej Natury w sobie, to doprawdy trudno nie krzyknąć z zachwytem: „Alleluja!”. Człowiek jest dobry i do dobra powołany. Widzę jak bardzo pielęgnowanie takiego przekonania chroni moje poczucie własnej wartości od jadu nierealnych oczekiwań, frustracji i lęków.

Fajna matka też chodzi do terapeuty

Co nie znaczy, że czuję się matką skończoną, totalną, mającą odpowiedź na każde pytanie czy receptę na wszelkie troski moich najbliższych. Nie! Nawet jeśli w ostatnich latach mocno zakorzenia się we mnie myśl, że dobrze realizuję to, do czego zostałam powołana i że czuję się spełniona, szczęśliwa i przede wszystkim spokojna, iż moje postawy, działania, wybory przynoszą dobre owoce – to nie oznacza to, że nie potrzebuję wsparcia na macierzyńskiej drodze. Pytań mam ciągle więcej niż odpowiedzi. Obawy czają się w każdym kącie. A fakt, że nasze dzieciaki zostały obdarzone tak różnymi charakter(k)ami, nasuwa prosty wniosek, że Pan Bóg na każdym kroku chce mi przypominać, że „nieprzewidywalność” jest tylko konsekwencją Jego hojności i kreatywności w cudzie stworzenia. Nawet, jeśli „nieprzewidywalność” oznacza „wieczne wątpliwości”, „zmiany” i „ryzyko”. Krótko mówiąc: „ból głowy mamy”.

Przypuszczalnie, gdybym na macierzyńskim szlaku była sama, to bym się bardzo szybko pogubiła lub/i zwariowała. Ale nie jestem. Mam u boku Najlepszego z Mężów, mam wokół wiele kapitalnych kobiet, fantastycznych matek – na czele z własną Rodzicielką i z Teściową – więc mam skąd czerpać siły, inspiracje, wzory. Tak. Bycia fajną mamą uczę się przede wszystkim przez naśladownictwo. Także to duchowe.

Najlepsza z Mam

Maryja długo była dla mnie wzorem kobiecości „z kosmosu”. A więc z jednej strony zupełnie nieosiągalnym, a z drugiej strony całkowicie nieobecnym w mojej codzienności. Sposób, w jaki mówiono mi o Niej (zwłaszcza w Kościele!), skutecznie ją pozłocił, wyniósł poza horyzont dnia powszedniego, odczłowieczył. Oczywiście – Matka Boga, oczywiście – Matka Kościoła, oczywiście – Matka Miłosierdzia, ale te nazwy nie były mi szczególnie bliskie. Były jak przydomki, które się zna, ale nie rozumie ich znaczenia. Dopiero kiedy sama zostałam mamą, zaczęłam odkrywać ich głębię. A im dalej się zapuszczam w tej całej macierzyńskiej eskapadzie, tym częściej to właśnie Ona staje się moją „czołówką”. Bo po tych siedmiu latach nie mam już cienia wątpliwości: Maryja jest najlepszą z Mam.

Jedną z moich ukochanych scen ewangelicznych jest wesele w Kanie Galilejskiej. W ostatnim czasie to właśnie tam najczęściej ląduję, gdy szukam kierownictwa duchowego na macierzyńskiej drodze. Gdzieś kiedyś przeczytałam, że zapisane tam słowa, to prawdziwy testament Maryi (bo to ostatnia Jej wypowiedź zanotowana w ewangeliach). „Zróbcie wszystko cokolwiek wam powie” (J 2, 5). Ciągle zachodzę w głowę, jak Jej się ta myśl zrodziła w głowie! Wiemy przecież z relacji św. Jana, że do tego momentu Jezus żadnych cudów nie robił. Czyli żył sobie, pracował, wpadał do Mamy na obiady i chodził z kumplami po imprezach. Pojechali razem na wesele, Maryja widzi, że świeżo upieczeni małżonkowie zaraz będą mieć kłopot i idzie do Syna powiedzieć: „Zrób coś z tym”!? Nie ogarniam! Co tam jest za więź, co tam jest za relacja, co jest pomiędzy Słowami Pisma Świętego, że Ona ma w sobie tę wiarę we własne Dziecko, które przecież ledwo co Jej napyskowało! Skąd Ona ten spokój wzięła?! Skąd pewność, że Jezus będzie wiedział, co zrobić? Że będzie POTRAFIŁ zaradzić temu konkretnemu problemowi?

A może … a może to wcale nie było tak. Może Maryja nie była tam wcale Matką Dostrzegającą Wyjątkowość Dziecka, Matką Pokorną, Matką Zawierzenia. Może Ona była tam Matką Gromiącą! Na pyskówkę Syna, odpowiedziała wzrokiem, po którym Pan Jezus po prostu nie miał wyboru. Musiał ten cud zrobić. Musiał się chłopak wziąć do roboty i zabrać za misję, do której został powołany. Bo Matka spojrzała i całą swoją postawą postawiła Mu granicę: „Mam już dość Twoich fochów, zabierz się wreszcie do roboty! Czas dorosnąć!”.  Ewangelista – przecież chłop – więc mógł zwyczajnie nie odnotować niewerbalnej mowy ciała. A nawet gdyby odnotował, to jakby to miał zapisać? „A Maryja, zgromiwszy Jezusa wzrokiem, rzekła: Zróbcie wszystko cokolwiek wam powie”?!!

Lubię tak medytować nad scenami z udziałem Maryi. Nie mam wątpliwości, że za jej milczeniem, pokorą i rozważaniem wszystkiego w sercu musiała się kryć i ogromna Miłość, i ogromna Mądrość. Dwa Źródła, z których najlepiej czerpać, gdy chce się prowadzić dzieci do życia przepełnionego szczęściem i błogosławieństwem.

Czerpmy więc. I cieszmy się tym, co jest nam tak hojnie dawane! Nie tylko od święta 🙂

 

// Zdjęcie główne: Pixabay

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *