Mamy w domu pewną zasadę. Należy ona do tych fundamentalnych, nienaruszalnych i absolutnie kardynalnych praw, które konstytuują życie w naszej rodzinie. Brzmi ona: nie ma takiej kłótni, której by nie przerwała prośba o… przytulenie. I trzymamy się jej nawet wtedy (a właściwie: zwłaszcza wtedy!), gdy mamy ochotę „odgryźć” dzieciom głowy.
Bunt na buncie
Patrząc na noworodka, przeciętnego, świeżo upieczonego rodzica zalewa zazwyczaj fala czułości i głębokiego przeświadczenia, że życie już zawsze będzie piękne, spokojne, a miru domowego nie zakłóci żadna awantura. A potem (gdzieś ok. drugiej doby życia) okazuje się, że ten słodki bobas może niekoniecznie podzielać nasze poglądy na świat. I zaczyna go „meblować” po swojemu. Mamy więc różne charakterki, kolki, lęki separacyjne, bunty dwulatka, trzylatka, x-latka, armagedon dojrzewania… itp. itd. Wszystko to, co sprawia, że w domu kipią emocje, a amplituda rodzinnego szczęścia osiąga rozpiętość od Himalajów po Rów Mariański 😉
Sama zaświadczam, że kiedy urodził się Borys, w swoim sercu nosiłam pieczołowicie pielęgnowaną wizję siebie jako „matki-oazy spokoju”. Planowałam zwracać się do swojego dziecka zawsze czule, zawsze z uśmiechem i zawsze z uważnością reagując na jego potrzeby. Cóż… W moim przypadku życie dość szybko zakrakało. I dziś już wiem, że choć są (podobno) takie nieziemskie typy, które nigdy na swoją progeniturę nie warczą, nie krzyczą i nie mają jej serdecznie dość, to ja niestety do nich nie należę. A odkąd urodzili się Nadia i Iwan, to w ogóle wizję siebie jako „oazy spokoju” włożyłam na półkę z napisem „fatamorgana”.
Hasło bezpieczeństwa
Kłótnie w rodzinie (nie tylko wielodzietnej!) są na porządku dziennym. I może warto od czasu do czasu je odrobinkę docenić. Bo bywają potrzebne i twórcze. Pamiętam, jak na naukach przedmałżeńskich z pewnym niesmakiem słuchałam, jak legendarny wrocławski duszpasterz – śp. ks. Orzechowski – grzmiał: „Jak się nie kłócicie, to znak, żeście się jeszcze w ogóle nie poznali, że ciągle jesteście na etapie udawania przed sobą i strojenia piórek!”. A potem sama na własnej skórze doświadczyłam, że choć z Najlepszym z Mężów jesteśmy jak dwie połowy tej samej układanki, to nigdy nie będziemy tacy sami (Bogu dzięki!). Więc zdarzają nam się większe i mniejsze spięcia, a kiedy nasz duet zmienił się w kwintet, to i obszar konfliktogenny znacząco poszerzył swe granice.
Oczywiście nie jest tak, że kłótnie i rodzinne spory traktujemy jako dar, ale z tych nierzadko trudnych sytuacji zawsze można wyciągnąć jakąś pozytywną naukę. Ot, choćby o sobie i swoich niezaspokojonych potrzebach. Do znudzenia powtarzamy więc sobie i dzieciom, że wszyscy mamy prawo odczuwać przykre emocje (jak furia, złość, irytacja), ale nie mamy prawa krzywdzić nimi innych. Teoretycznie wszyscy to wiemy, niemniej w praktyce w warunkach domowych raz po raz ktoś się czuje skrzywdzony, a emocje rozpalają się niczym stóg siana w środku lata. I sieją zamęt, grozę i zniszczenie.
Kiedy po raz pierwszy straciłam nad sobą panowanie i nawrzeszczałam na dzieci, najgorszą rzeczą było zobaczyć strach w ich oczach. Przecież: „W miłości nie ma lęku” (1 J 4, 18) – zakołatało mi wtedy w głowie. A oni się mnie bali. Ewidentnie. Widziałam to w całej ich postawie. I to właśnie wtedy wymyśliłam tę zasadę, którą teraz często im powtarzam – „Jeżeli którekolwiek z Was, w jakiejkolwiek sytuacji będzie potrzebowało przytulenia, to nigdy, przenigdy wam tego nie odmówimy!”. I rzeczywiście. Bywają takie dni, gdy dzieci w trakcie kłótni mówią: „Mamo, potrzebuje się przytulić!”, a my zawsze, nawet w największych nerwach, dajemy im to, czego potrzebują. Bo nic tak skutecznie nie hamuje naszych słowotoków, jak to hasło.
Modlitwa o pokój
Ot, choćby przykład z ostatnich dni. Borys wytrącił mnie z równowagi, gdy zaopatrzony w gałąź zaczął „celować” do siostry, by nie zrywała kwiatków na jego ulubionym poletku. Zirytowałam się mocno, bo jestem zagorzałą przeciwniczką zabaw nawet z pseudo bronią i palnęłam stosowne kazanie od razu na miejscu. Jakiś Pan wyprowadzający pieska przysłuchiwał się mojej zaciekłej perorze. Na koniec mimochodem mruknął do mnie, że: „Przecież wszyscy chłopcy bawią się w strzelanki”, na co ja, poskramiając w sobie ogromne pragnienie odgryzienia owemu Panu głowy, rzekłam: „To, że >wszyscy<, nie znaczy, że i ja muszę się na to godzić”. I mocno przytuliłam Syna.
Przyznam się Wam, że zupełnie nie mogę tego zrozumieć, jak to jest, że w dzisiejszym świecie zdecydowana większość z nas uznaje „pokój” za wartość i cel, o który warto zabiegać, a jednocześnie tak wielu z nas wciąż akceptuje klapsy, zabawy w strzelanki oraz wszelką słowną wulgarność, przemoc, agresję, hejt. A nawet jeśli na poziomie deklaracji „nie akceptuje”, to jednak nie reaguje, gdy widzi konkretne przykłady. W takich sytuacjach od razu staje mi przed oczami Jezusowe stwierdzenie: „Kto w drobnej rzeczy jest wierny…” (Łk 16, 10). Osobiście jestem przekonana, że jeżeli nie będziemy wychowywać w przekonaniu, że zabijanie i każda forma przemocy są po prostu złe, to nigdy pokoju nie osiągniemy. Bo akceptacja wojny (wszelakiej) zaczyna się od małego. Od tego jak podchodzimy do dziecięcych zabaw, bajek czy sposobów rozwiązywania konfliktów.
Tak. Wiem. Mam dwóch synów i naprawdę widzę jak działa testosteron. Oni po prostu naturalnie do tych mieczy, karabinów i łuków się garną. Ale mimo wszystko od tych kilku lat odkąd jestem mamą, stoję na stanowisku, że dzieci od maleńkości trzeba uczulać na to, że „nawet zabawa w zabijanie” jest zła. I nie, nie przekonuje mnie, że Najlepszy z Mężów też „strzelał się z kolegami po gaikach” i wyrósł na wspaniałych ludzi. Naprawdę nie widzę żadnego sensu w akceptacji tego, że udajemy, iż odbieramy komuś życie. Nawet jeśli ten ktoś jest wyimaginowanym bandziorem. Dla mnie każda zabawa w zabijanie jest po prostu zła. Bo oswaja i znieczula. I daje fałszywe poczucie, że możesz być Bogiem – Panem czyjegoś życia lub śmierci.
Magia przytulania, magia obecności
Mamy w domu tak, że kiedy wszyscy jakoś wyjątkowo strasznie się pokłócimy i ostatnie, co nam się chce, to klęknąć razem do modlitwy, wówczas Duch Święty (naprawdę, jestem przekonana, że za każdym razem jest to Jego natchnienie) zachęca jednego z członków rodziny do głośnego zarządzenia „modlitwy przytulenia”. To takie hasło, które zwołuje nas wszystkich do jednego pokoju, sadza na łóżku i motywuje do odmówienia „Ojcze nasz” w wieeelkim, wspólnym przytuleniu. Ten fizyczny kontakt, poczucie, że nawet jeśli werbalnie posunęliśmy się za daleko, to nic nie cofa naszej gotowości do bycia przy sobie i wspierania się mimo wszystko – najskuteczniej poskramia wichry naszych emocji. Wiecie, jeszcze nigdy nie zdarzyło nam się, byśmy po tej modlitwie nie wyciszyli naszych serc na tyle, by móc potem wyjaśnić sobie wszystkie nieporozumienia i dać przestrzeń (i czas!!!!!) do przebaczenia.
W erze smartfonów i wszechogarniającego wirtualnego świata kontakt twarzą z twarz jest nie do przecenienia. Fizyczność uwalnia nas z bańki medialnej i zmusza do zmiany postawy. To chyba w którejś z książek arcybiskupa Rysia przeczytałam, że nikt, kto pojedzie do ośrodka dla uchodźców i spotka się z ludźmi je zamieszkującymi, nie będzie w stanie dłużej bać się ich obecności w Polsce. Bo tylko namacalny kontakt, rzeczywista obecność, fizyczność jest nas w stanie przekonać, że ten drugi tak jak ja pragnie po prostu dobra, spokoju i bezpieczeństwa. Nawet jeśli dostrzega inną drogę, jak do tego celu dość, to łączą nas te same pragnienia. Niezależnie czy ma się lat 5, 25, 55 czy 105, pochodzi z Polski, z Afryki czy z Azji, wierzy w jednego czy w wielu Bogów – wszyscy chcemy czuć się kochani i zaakceptowani. Warto mieć to w tyle głowy w każdym konflikcie.
Być znakiem Bożej Miłości
W tym kontekście nie mogę pojąć, dlaczego w świecie, w którym każdy (nie boję się tego napisać! KAŻDY ) normalny człowiek pragnie MIŁOŚCI, wciąż trwają wojny, ludobójstwa i ciche, pełne okrucieństwa dramaty poszczególnych osób. Oczywiście nie mogę tego pojąć, dopóki nie doświadczę na własnej skórze, jak łatwo sama daję się ponieść emocjom i w złości mówię swoim najbliższym/najukochańszym słowa, które zabijają w nich ufność i ideały. To bardzo, ale to bardzo otrzeźwia. Takie momenty dobitnie pokazują mi, że sama z siebie nie umiem wyzbyć się egoizmu, nie potrafię kochać naprawdę. Potrzebuję Kogoś, kto mnie będzie uczył, prowadził i nadawał sens każdemu mojemu oddechowi. Kto moje życie będzie przemieniał swoją rzeczywistą OBECNOŚCIĄ. I tak sobie myślę, że to, iż nawet w największej złości potrafię zdobyć się na przytulenie Syna, który właśnie mi napyskował i swoją histerią pokrzyżował cały misternie ułożony plan dnia, jest tylko i wyłącznie świadectwem Bożej obecności w moim życiu. Modlitwa przytulenia bywa zaiste mistycznym doświadczeniem.
Ostatnio ktoś zadał nam pytanie – co zrobić, by być obrazem Bożej Miłości tu na ziemi? Najlepszy z Mężów odpowiedział: „Przede wszystkim – nie upodobnisz się do czegoś, czego nie znasz”. Myślę, że to genialna intuicja! Jeśli chcesz kochać nieziemsko, kontempluj Trójcę Świętą. Po prostu! Zacznij od tego, by uświadomić sobie, że Bóg JEST. Nie „jakiś”, nie „daleki”, tylko OBECNY. Tu i teraz. Także – fizycznie. Nie wierzysz? To zamknij oczy i przekonaj się, że On jest bliżej niż myślisz. Przypomina Ci o tym, jak bardzo jesteś chciany i kochany każdym oddechem, który nabierasz w swoje płuca.
Więc może dzisiaj jest TEN DZIEŃ. Ten dzień, w którym uwierzysz, że ON JEST, bo jesteś Ty, są Ci, których kochasz i cała ta niewytłumaczalna, nierozsądna i nieracjonalna sfera, którą nazywamy Miłością. Daj się więc przytulić. Przytulony czuje, że życie ma smak i sens. I nie boi się jutra.
// Zdjęcie główne: Pixabay