Pandemia w wielu przypadkach pokiereszowała utarte schematy przeżywania roku w parafiach. Nie było „normalnych” celebracji świątecznych, komunii, bierzmowań, ślubów. Do dziś nie ma. Wszystko odbywa się w reżimie, wszystko w ograniczeniu, wszystko niejako „w cieniu wirusa”. A jednocześnie – jak wierzymy, a przynajmniej wierzyć powinniśmy – wszystko to ma miejsce w nieustającym świetle wiary i w blasku Zmartwychwstałego Chrystusa! Sama jednak widzę po sobie, jak łatwo to, co trudne, złe i przykre przysłania nam wzrok i sprowadza na manowce duchowych frustracji.
Szybko, natychmiast, już!
Pamiętam, jak rok temu w wakacje raz po raz uczestniczyliśmy w Pierwszych Komuniach Świętych pojedynczych dzieci, które znamy tylko z widzenia z naszego osiedla. Na „zwykłych” niedzielnych mszach, tydzień po tygodniu, bez specjalnej pompy, choreografii czy przydługich podziękowań uśmiechnięte i przejęte maluchy przyjmowały po raz pierwszy Ciało Pana Jezusa, idąc do ołtarza z rodzicami i jednocześnie z całą wspólnotą parafialną. Byłam tym zachwycona i nie raz w głowie pojawiała mi się myśl, że chciałabym, aby i nasze dzieci miały szansę w ten sposób przeżyć ten dzień.
Co prawda pierwsza komunia jeszcze przed nami, ale odkąd Borys „wszedł” w szkolne tryby, temat ten pojawił się na horyzoncie i automatycznie zaczął mi spędzać sen z oczu. Bo im częściej mam okazję uczestniczyć w zdalnych lekcjach katechezy, tym większą niechęć odczuwam do tradycyjnej ścieżki przygotowania do przyjęcia komunii świętej. Ileż na niej formułek, ileż schematów, ileż bezdusznej wiedzy! A jak mało życia i zachęty do bycia w relacji z prawdziwą, bliską Osobą! Łapię się jednak na tym, że popełniam typowy błąd ludzi, których do Kościoła ciągnie świadomość żywej obecności Boga, a nie tradycja czy pragnienie przynależności do tej czy innej wspólnoty ludzi.
Ten błąd nadzwyczaj trafnie zilustrowała moja kochana Mama. Na początku roku szkolnego, gdy biadoliłam, że Borys po miesiącu nauki w szkole ciągle zapomina zabrać do lub ze szkoły piórnik, zeszyt czy bidon, stwierdziła: „Ty byś chciała, żeby on już latał, a on dopiero się uczy chodzić”. Kiedy więc myślę o pierwszej komunii świętej, a nawet szerzej: o życiu religijnym naszych dzieci – jest dokładnie tak samo. Podświadomie chciałabym, by miały już dziś, już teraz to Dobro, ten skarb, który ja odkrywam od lat i który daje mi nieziemskie szczęście. Chciałabym, by modlitwa dawała im tyle samo pokoju w sercu, co mnie, by doświadczały radości komunii i zachwytu uwielbienia. By były już dziś w miejscu, do którego ja doszłam po wielu latach. Samo w sobie to pragnienie nie jest oczywiście złe, o ile nie traci się z oczu pewnych kwestii.
Autostrada, osiedlowa czy polna
Warto sobie na przykład ciągle uświadamiać, że każdego z nas Bóg kocha tak samo, ale jednak inaczej. Bo z każdym z nas chce wejść w głęboką, wyjątkową relację. Osobistą, a więc jednocześnie zawsze niepowtarzalną. Przecież to, jak sobie Pan Bóg zamarzył mnie, Najlepszego z Mężów, nasze dzieci, rodziców, przyjaciół czy sąsiadów jest w każdym przypadku unikatowe. Tak jak niepowtarzalna jest każdorazowo droga naszej wiary i powołania.
No właśnie: droga. Żyjemy w czasach, w których drogi niesamowicie się skróciły, a my niepostrzeżenie przyzwyczailiśmy się do wygody podróżowania i osiągania celu w najprostszy sposób. Efektywność, optymalizacja, szybkość – mimo mody na wszystko „slow” – wciąż kształtują naszą codzienność. A droga – zwłaszcza ta duchowa – wymaga czasu. Ma swoje etapy, przystanki, rewolucje i ewolucje. I – co ważne – nikt jej za nas nie przejdzie. Nie ma też bezpośredniej teleportacji do Nieba. Chyba, że się chce na skróty, ale męczeństwa nie życzę nikomu. Po prostu. Tę drogę trzeba przejść samemu i najlepiej zrobić to we własnym tempie.
Oczywiście w tej podróży nie jesteśmy ani przez moment pozostawieni sami sobie (Hbr 1, 1-2)! Spotykamy (a czasem „potykamy” się o) różnych ludzi, mierzymy się z różnymi sytuacjami, ciągle coś przeżywamy i czegoś się uczymy. I w tym kontekście wydaje mi się, że to jest bardzo ważne (i trudne!), by w stosunku do najbliższych nie wchodzić w rolę Pana Boga i nie próbować im asfaltować drogi według naszego widzimisię. Bo może oni wolą brukową? Albo skalistą? Albo z dużą ilością zakrętów? Może potrzebują ją przejść w towarzystwie zarozumiałego przyjaciela? Albo słuchając rad trenera karate, a nie katechety? To nie znaczy, że mamy obojętnie patrzeć, jak staczają się w przepaść, wchodząc w toksyczną relację z koleżanką. Ale – na swoim przykładzie – bardzo mocno widzę, że warto być wyczulonym na to, czy moje przekonanie o tym, co jest dobre dla tych, których kocham – wyrasta z mojej miłości do Pana Boga, czy do siebie samej. Bez pokory ani rusz.
Pozwólcie dzieciom…
Jako rodzic ciągle walczę w sobie z przemożnym pragnieniem kształtowania dzieci na swój obraz i podobieństwo. Ot, choćby ostatnio. Katecheza online. Pani Katechetka omawia z dziećmi postać św. Jana Pawła II. Nie może zabraknąć odsłuchania „Barki” zaśpiewanej przez górali. Po lekcji Synek prosi, bym mu raz jeszcze puściła „tę piękną piosenkę”. W duchu przewracam oczami, bo moim zdaniem wykonanie było niezbyt udane i stwierdzam: „Wiesz co, Borysku, to ja ci puszczę tę piosenkę, ale w naprawdę pięknej wersji”. Szybciutko znajduję wykonanie Anny Marii Jopek i już po chwili w pokoju rozbrzmiewa subtelne intro skrzypiec… Rozanielona spoglądam na Pierworodnego. Ten siedzi z ewidentnie sceptyczną miną, by po chwili uprzejmego milczenia stwierdzić: „Wiesz, mamuś, ta wersja od pani katechetki jednak bardziej mi się podobała” 😉
Paradoksalnie lubię takie momenty. One najbardziej uświadamiają mi, że Dzieci mają własne życie do przeżycia i dane mi są tylko na moment. Mogę im pokazywać to, co jest moim zdaniem najbardziej wartościowe, ale ostatecznie to oni zdecydują, co z moich skarbów wezmą ze sobą na drogę. Dokładnie tak samo robi z nami Pan Bóg. Kocha, więc daje wolność.
Kiedy więc myślę o Pierwszej Komunii naszych dzieci, staram się uważać, czy za bardzo nie chcę tym wydarzeniem kierować. Próbuję ufać w mądrość wspólnoty Kościoła i zawierzać to wydarzenie Bogu z pełnym przekonaniem, że On także pragnie tego spotkania z naszymi szkrabami. I też chce, by było ono wyjątkowe, piękne i niezapomniane. Krótko mówiąc – nieustannie rozeznaję. A przede wszystkim próbuję być na tym szlaku przy Dzieciach. Ze świadectwem mojej wiary i mojej Miłości – do nich, do bliźnich, do świata, do Niego. Ostatecznie przecież właśnie chyba o to chodzi w zdaniu, by pozwalać dzieciom przychodzić do Boga (Mk 10,14). Bo cóż może im bardziej to przyjście utrudniać niż rodzice, którzy nie wierzą w Miłość?
// Zdjęcie główne: Pixabay