Bez lukru

Czekaliśmy na ten weekend z utęsknieniem. Po szalonym, grudniowym biegu ten punkt w kalendarzu jaśniał niczym pierwsza gwiazda w wigilijny wieczór. Radosna zapowiedź, że zaczynamy świętowanie Bożego Narodzenia. Zresztą to, że udało nam się zapisać całą rodzinką, spokojnie można traktować w kategoriach cudu. Myślę, że przyzna to każdy, kto choć raz próbował się dostać na Weekend Pełen Łaski.

Bogactwo
To nie był nasz pierwszy raz i myślę – a na pewno: mam nadzieję – że nie ostatni. Jestem nieustająco wdzięczna Organizatorom i wszystkim animującym te szczególne dni na Górze świętej Anny, że wkładają tyle wysiłku i serca w budowanie przestrzeni dla niezwykłych spotkań. Człowieka z Bogiem i człowieka z człowiekiem.

Dla nas, rodzinki z trójką maluchów, udział w jakichkolwiek rekolekcjach zawsze jest sporym, nie tylko logistycznym wyzwaniem. Trudno przeżyć duchowe SPA, gdy przez cały dzień harujesz w tym czy innym miejscu, a potem na 2 godzinki wyskakujesz do kościoła, by odnowić w sobie Ducha. Z drugiej strony nie przepadam za specjalnymi „rekolekcjami dla rodzin”. Jakkolwiek wiem, że takie są potrzebne, to sama czuję się na nich jak w skansenie – zamknięta w schematycznych tematach, oddzielona od wspólnoty Kościoła, odizolowana od realnego życia. Tymczasem podczas Weekendu Pełnego Łaski nie tylko mam okazję nasycić się Słowem Bożym i w radosnym uwielbieniu uzewnętrznić swoją wdzięczność i zachwyt naszym Stwórcą. To, co mnie szczególnie ujmuje w tym czasie to to, że z dziećmi u boku nie czuję się tam dziwolągiem, tylko w pełni akceptowanym, przyjmowanym i kochanym członkiem Kościoła. Z chorobą czy zdrów jak ryba, singiel, w związku małżeńskim czy po rozwodzie, samotny, smutny, zagubiony, sfrustrowany, stęskniony, z marzeniami czy bez – każdy może się tam poczuć częścią prawdziwie różnorodnej wspólnoty, którą łączy jeden cel. Spotkać się z Bogiem.

Od kaznodziejów nie słyszę tam teologicznych rozważań na temat katolickiej nauki społecznej, lecz przede wszystkim świadectwa żywej wiary i opowieść o Miłości. Tej najpierwszej z pierwszych. To dla mnie bardzo ważne – słuchać kazań o sprawach, które dotykają mnie osobiście, które wbijają mi szpilę, ale nie dlatego, że nie jestem w stanie doskoczyć do jakichś niebotycznych wymagań, ale dlatego, że pokazują, jak niewiele czasem trzeba, by na naszych oczach zadziała się Ewangelia. Jak blisko jest Pan Bóg! Weekend Pełen Łaski jest dla mnie jak zaczerpnięcie oddechu i uspokojenie skołatanych myśli: „Ok, dla dzisiejszego świata może zwariowałam, ale dzięki temu żyję naprawdę!”. Porządkuje, przywraca równowagę, dodaje sił.
I cieszę się ogromnie, że w tym ważnym czasie mogą być ze mną dzieci. Wierzę, że to najlepsze, co mogę im dać na drodze wiary. Pokazanie tego, że w Kościele jest miejsce zarówno dla tradycjonalistów i liturgistów-terrorystów, jak i tych, którzy potrzebują swoją Miłość wytańczyć przed Najświętszym Sakramentem.

Oczekiwania
W piątkowe popołudnie wyjeżdżaliśmy z Wrocławia w pośpiechu i z zaciśniętymi zębami, starając się nie pokłócić. Wszystko szło jak pod górę. Dzieci marudziły, bagaże nie chciały się zminimalizować, obiad sam ugotować, a korki zniknąć. Czułam się, jak na tykającej bombie. „Byle do 22.00” – myślałam, w duchu już planując, jak to wreszcie w spokoju się pomodlę podczas nocnej adoracji w ciszy. Tak bardzo za nią tęskniłam! Ale oczywiście zgodnie z Powszechnym Prawem Rodzicielskiego Losu, dzieciaki w drodze się wyspały i nie zamierzały paść za wcześnie, mimo iż wspierająca nas Babcia wychodziła na wyżyny swoich kołysankowych umiejętności. Przed Najświętszy Sakrament trafiliśmy bliżej północy. Ale mimo zmęczenia, czułam jak minuta po minutę ogarnia mnie pokój. Słowa modlitwy płynęły same, a serce ogarniało podniecenie: „O tak! To jest to! On jest blisko!”.

Wiecie, jeśli w przyszłości zostanę świętą (w życiu trzeba mieć przecież aspiracje ;-)), to w litaniach będą mnie pewnie wymieniać jako świętą Agatę od Jezusa Żartobliwego. Serio. Ja bym bardzo chciała mieć bardziej uduchowione doświadczenia, ale prawda jest taka, że kiedy otwierają mi się raz za czasu oczy i uszy, to najczęściej doświadczam, jak Bóg przebija w moim sercu balonik wypełniony po brzegi moimi oczekiwaniami, wizjami i pragnieniami. I zazwyczaj robi to z pełnym Miłości pobłażaniem. Nie inaczej było tym razem.

Mieliśmy do pogadania. Ja i Pan Bóg. Na Górę Świętej Anny zawiozłam bagaż swoich trosk i rozterek, opakowanych w nadzieję, że tam znajdę czas i przestrzeń, by z Nim o tym pogadać. Na tej pierwszej adoracji byłam bardzo zdeterminowana, by od razu wyłuszczyć Mu z czym przyjeżdżam i omówić to i owo. Zanim przejdę do sedna, postanowiłam jednak skorzystać z rady o. Szustaka, który zasugerował, by podczas adoracji poprosić Pana Boga, by Ten „opowiedział mi o mnie, o tym, kim jestem w Jego oczach”. Stwierdziłam więc, że skoro tak fantastycznie mi się z Nim gada (no bo On jest genialnym słuchaczem i mi w ogóle nie przerywa ;)), to zapytam. A co. Może usłyszę potwierdzenie, że jestem Jego córeczką? Albo że jestem piękna? Albo że ma wobec mnie cudowny plan? Takie mniej więcej myśli błądziły mi po głowie. I wpatrzona w Jego Ciało zaczęłam w duchu wołać: „Proszę, Panie, opowiedz mi, opowiedz mi o mnie, opowiedz mi, jak Ty mnie widzisz”. Nie musiałam czekać. Jezus Żartobliwy doskonale wie, że jak chce mi coś powiedzieć, to się musi wstrzelić w mój słowotok. I się wstrzelił: „Jesteś śpiąca!”.

Kiedy tylko ta myśl pojawiła mi się w głowie, parsknęłam (cichym, mam nadzieję, śmiechem), zebrałam zwłoki i pobiegłam do pokoju. Tak. Od kilku tygodni zmęczenie fizyczne bardzo mi dawało w kość, ale ja, oczywiście, zagryzałam zęby, bo przecież w adwencie jest tyle rzeczy, które warto zrobić, by dobrze przygotować swoje serce na świętowanie narodzin Jezusa… Spania nie uwzględniałam na tej liście. A to błąd. Bo przecież o wiele trudniej kochać bliźniego, gdy jest się wykończonym.

Ta pierwsza adoracja dobitnie przypomniała mi, że On zawsze chce do mnie mówić, ale niekoniecznie to, co ja chcę usłyszeć. Kolejny raz doświadczyłam, że warto się na Słowo otwierać i walczyć z pokusą układania swojego życia według własnych pragnień i wizji. I chociaż bardzo chciałam uwielbiać Pana Boga ekstatycznym tańcem i niepohamowaną radością, to z pokorą przyjęłam w pierwszej kolejności dar snu, a w drugiej – łez. Dar dobrych łez wypływających ze mnie hektolitrami przez kolejne dni WPŁ. Były to łzy zruszenia, przejęcia, szczęścia. W swoim pędzie nie widziałam, jak bardzo ich potrzebowałam. Ale one oczyściły mi oczy.

Otwórz oczy
W naszym życiu jest tak, że – czy tego chcemy czy nie – nasze spojrzenie na świat i siebie zachodzi mgłą. Na tę mgłę składają się na przykład zewnętrznie podsycane pragnienia, wrodzone wady (egoizm, pycha, zazdrość) i filtry własnych oczekiwań. Kiedy jest ich za dużo, zaczynamy iść przez życie trochę po omacku, czasami dość długo nie dostrzegając, że zgubiliśmy dobry szlak. Bardzo trudno – nie, przepraszam – niemożliwe jest oczyszczenie wzroku bez Jego pomocy. Jesteśmy zbyt ciency w starciu ze Złym, który bez pardonu podsuwa nam pod nos pokusy i fałszuje rzeczywistość. I może właśnie po to, Pan Bóg wymyślił czas, a w nim okresy świąt i rekolekcji? Potrzebujemy przypomnień, drogowskazów, motywacji do tego, by „coś sensownego” ze swoim życiem zrobić.

Historia Bożego Narodzenia to opowieść o wielu obliczach Miłości. O nadziejach, o zdradach, o pragnieniach, o wątpliwościach, o smutkach i radościach, o sile, która potrafi poruszyć wszechświat. Jeśli tylko przycupniemy i pozwolimy sobie spojrzeć na nią bez instagramowego filtra „białego puchu” i „migotliwych światełek”, możemy w niej znaleźć odpowiedź na wszystkie nasze tęsknoty i wątpliwości. Trzeba tylko pozwolić Bogu przetrzeć sobie oczy. On nie potrzebuje do tego specjalnego zaproszenia czy momentu w naszym życiu. W nadchodzące dni świętujmy więc ot tak, po prostu. Bez lukrowania. Bo Pan Bóg przychodzi i przemienia nas. Nawet po nieudanym adwencie i kłótni z Najbliższymi 🙂 I to się nazywa Dobra Nowina 🙂

// Zdjęcie na stronie głównej pochodzi z serwisu Pixabay

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *