Od wielu lat dość mozolnie uczę się trudnej sztuki słuchania. Oporny ze mnie uczeń, w teorii jeszcze jako tako, ale kiedy przychodzi do egzaminu praktycznego, to mi(z)ernie, oj, mi(z)ernie. Pozostaje mi tylko ufać, że Pan Bóg spuszcza na te moje wszystkie niedostatki zasłonę miłosierdzia i niestrudzenie starać się otworzyć uszy, a zamknąć usta. Uczę się tego każdego dnia przy lekturze Pisma Świętego.
Podziel się Słowem
Lata temu moja Wspólnota przekonała mnie, że jest takie dzielenie, które łączy. Choć do grupek dzielenia podchodziłam początkowo bardzo sceptycznie i niechętnie, to jednak z biegiem czasu coraz mocniej zauważałam, że mocno pracują we mnie obrazy, zdania, wspomnienia tych, którzy na spotkaniu zdecydowali się opowiedzieć o tym, w jaki sposób odkrywają obecność Słowa Bożego w swojej codzienności. Było to dla mnie na tyle mocne świadectwo, że sama zapragnęłam go doświadczać. Zauważyłam, że wszystkie te osoby, które potrafiły w swoim życiu widzieć konkretne działanie Pana Boga, łączył jeden mianownik. Codzienna lektura czytań.
I tak już w czasie narzeczeństwa zaczęliśmy sobie z moim ukochanym każdego ranka wysyłać (mejlem) czytania z dnia z zaznaczonymi fragmentami, które nas w danym momencie poruszały. Nie zliczę dobrych rozmów, jakie takie dzielenie wywoływało. Ten wyrobiony nawyk bardzo umacniał nas też w pierwszych latach małżeństwa, gdy jeszcze wszystko kręciło się wokół naszej dwójki. Lektura i dzielenie, czasem nawet jednym Słowem, tuż przed rozpoczęciem pracy, potrafiło „ustawić” cały nasz dzień.
Jedyny nałóg, w który warto wpaść
Kiedy jednak na świat zaczęły przychodzić dzieci, całą naszą misterną codzienną rutynę szlag trafił. Każdy kolejny maluch, owszem, dodaje radości i mnoży miłość, ale – nie ma się co oszukiwać – także potęguje chaos w życiu. Wszystko to sprawiło, że coraz rzadziej wymienialiśmy się Słowem między sobą, ale za to odkrywaliśmy z radosnym zdumieniem, że jesteśmy od Słowa uzależnieni 🙂 I żadne z nas nie wybiera się na odwyk. Wręcz przeciwnie.
Przez wyrobienie w sobie nawyku codziennej lektury czytań liturgicznych, odkryliśmy w sobie głód karmienia się Słowem Bożym. Każdy osobno i w innym tempie. Wzrusza mnie do granic możliwości widok mojego Męża, który każdego poranka wstaje 40 minut przed wszystkimi, by w spokoju odprawić jutrznię i przeczytać czytania. Ogromnie Go za to podziwiam, tym bardziej, że sama jestem tym typem, który łapie i wyciska sen niczym cytrynkę. Z rana mam zazwyczaj tylko parę chwil, by rozważyć ewangelię, ale nadrabiam lekturę czytań w trakcie dnia, gdy już wszystkie dzieci są w szkołach/placówkach/
Jak się uzależnić
Czytanie Pisma Świętego rzeczywiście może stać się nałogiem. Jak już się człowiek wciągnie i zauważy, jakie to przyjemne, to po prostu zaczyna chcieć więcej i więcej. Ale – umówmy się – Biblia to nie czekolada. Trzeba się jednak troszkę wysilić, by zaczęła na serio pociągać. Sam trud wytrwałego czytania zabiera już sporo energii. A jeśli jeszcze chcemy zrozumieć, co czytamy, to bez sięgania (choćby sporadycznego!) do komentarzy, się nie obejdzie.
Sama od parunastu tygodni czytam Biblię według schematu „przeczytaj Pismo Święte w rok”. Niesamowite doświadczenie*. Zaczynałam z taką myślą, że to się pewnie nie uda, bo przecież bywa, że już same czytania z dnia trudno mi w spokoju przetrawić, a jak tu wcisnąć jeszcze 3 dodatkowe rozdziały. A jednak, mimo wszystko, codziennie potrafię ten dodatkowy fragmencik skonsumować. Pomaga rozpiska czytań wywieszona na wysokości oka, otwartość na korzystanie z różnych form (i aplikacji, i audiobooka, i Biblii różnych wydawnictw) i pragnienie spotkania (a niekoniecznie od razu rozumienia) Słowa Bożego.
To doświadczenie z jednej strony przynosi mnóstwo zaskoczeń i odkrywania nowych poruszeń serca, ale bywa też monotonne i najzwyczajniej w świecie nudne. Cieszę się jednak tym czasem, bo niezależnie od emocji, których doświadczam, taka systematyczna lektura Biblii owocuje we mnie większym pokojem i zdystansowaniem do tego, co mnie otacza. Pozwala też doświadczać Bożej Bliskości w zupełnie nowym wymiarze.
Nie czytaj dobrych książek
Lata temu przeczytałam gdzieś, że żyjemy w takim świecie, że nie ma sensu czytać dobrych książek. Trzeba czytać tylko te najlepsze. Pismo Święte nie jest dla mnie jeszcze jedną książką do zaliczenia. To Słowo Boga, list miłosny do człowieka, żywe i mocne doświadczenie Jego Bliskości. Wiem jednak, że wielu ludzi może Pismo Święte traktować po prostu jak lekturę do poduszki. I wiecie co? I dobrze! Niech i tak będzie. Osobiście wierzę, że przez swoje Słowo Pan Bóg działa tak, jak chce. I jak kropla drąży skałę, tak i On może czułym szeptem w tyle głowy gdzieś zakorzeniać we współczesnym człowieku poczucie: „jesteś chciany, kochany i przyjęty, a JA wiem, jak doprowadzić cię do życia szczęśliwego”.
Kiedy przychodzą wzmożone okresy pracy duchowej – takie jak adwent czy wielki post – mam zwyczaj poszczenia od informacji. Polega to na tym, że z premedytacją nie zaglądam na portale informacyjne, a uzyskany czas wypełniam lekturami duchowymi. Taka praktyka bardzo dobitnie uświadamia, ile nerwów i cennych minut z życia zabiera nam lektura newsów i komentarzy do nich. Gdyby więc zabiegany, przytłoczony życiem człowiek zechciał zamiast scrollowania facebooka częściej czytać Pismo Święte (choćby Księgę Psalmów albo Mądrość Syracha), prawdopodobnie odnalazłby w nich ukojenie wszystkich swoich skołatanych myśli i uniwersalne wskazówki, jak żyć, by żyć dobrze.
Wspaniale jest też dostrzec, choćby w wymiarze mikro, że wrastamy w Pismo Święte – czy też ono w nas – w naszą konkretną, jednostkową historią życia. Mam na myśli np. coś takiego, że gdy słyszę po raz któryś ten sam fragment, moja pamięć przywołuje jakąś osobę, zdarzenie, doświadczenie, zdanie z „mojego prywatnego świata”. Sieć żywych powiązań – może i nie ogromna i dla zewnętrznego spojrzenia z pewnością dziwnie wybiórcza, ale niemal dotykalna.
Doskonale ujęte!