Zazwyczaj w oktawie Wielkiej Nocy rozsadza mnie energia. Cieszę się jak dziecko, które dostaje kociego rozumu, gdy dowiaduje się o możliwości korzystania z nieograniczonego dostępu do słodyczy – uśmiech nie schodzi mi z ust, śpiewam, tańczę, podryguję, kończąc i rozpoczynając dzień radosnym: „Alleluja!”. W tym roku jednak jest inaczej. Po raz pierwszy bardziej niż łaski radości, doświadczam błogosławieństwa pokoju w sercu.
Obecność krzyża
Myślę, że to szczególny owoc Triduum. Te kilka dni celebrowania liturgii w domowym kościele sensu stricto, pozwoliło mi przede wszystkim zachwycić się Tajemnicą Bożej Miłości w naszej codzienności. „Tajemnicą” – bo nadal niewiele z tego wszystkiego rozumiem, a refleksja nad historią zbawienia wiedzie mnie raczej do nieustannego zadziwienia logiką Bożych decyzji niż przekonania, że Pana Boga poznałam. „Bożej Miłości” – bo jedyne, czego jestem pewna, to to, że wszystko to, co się wydarzyło, miało swoje uzasadnienie w takim kochaniu, do którego ja przez całe życie nie dorosnę. Choć zamierzam się solidnie starać. „W naszej codzienności” – bo tegoroczna liturgia niesamowicie ją przenikała i po raz pierwszy tak wyraźnie to dostrzegałam.
Życie toczyło się – jak zawsze – wokół stołu, który jest centralnym punktem naszego domostwa. Przez 5 dni na jego środku leżały jednak krzyże – najpierw tylko te ukochane, których wymowa jest jasna: Jezus z krzyża zszedł, żyje!, ale Jego śladu z tego znaku nigdy nie oderwiesz.
Potem do naszych krzyży dołączyły te, które przygotowały dzieci. Krzyże „pełne życia”, „pełne miłości” – jak to określiły nasze maluchy z zapałem rysujące słoneczka i wiosenne kwiatki na „swoich krzyżach” (i niech mi ktoś powie, że od Dzieci się nie można uczyć wiary!).
Krzyż towarzyszył nam we wszystkich zwykłych czynnościach dnia powszedniego …
… Jego obecność na wyciągnięcie ręki sprzyjała spontanicznej adoracji…
… niewątpliwie inspirował też naszą Młodzież 😉
[W tym roku w Wielką Sobotę grobu Pana Jezusa strzegł Miś Tedi. Szczęśliwie dla Pana Jezusa wielki hełm rycerski wyciągnięty przez Borysa z pudła na przebrania skutecznie uśpił czujność dziarskiego niedźwiadka]
Ta wymowna, choć przecież tak cicha obecność, rezonująca w naszych sercach mocniej dzięki świadomemu przeżywaniu dni świątecznych – łagodziła nasze obyczaje i wypełniała te miejsca w moim sercu, które wciąż drgają w rytmie lęków, obaw i pytań bez odpowiedzi.
Gdy ogarnia pokój
To nie tak, że nie cieszę się z faktu Zmartwychwstania. Jest we mnie wielka radość, ale tym razem zalana pokojem, który – mam takie wrażenie – odnalazłam w pokrzepiającej obecności krzyża w szarości dnia codziennego. To zapatrzenie w krzyż, świadomość obecności tego znaku, nawet teraz, gdy co chwila Jezus Zmartwychwstały objawia nam się za zamkniętymi drzwiami, w drodze do Galilei czy na horyzoncie naszych frustracji – rodzi we mnie poczucie sensu i niewysłowionego szczęścia.
Ten pokój płynie więc z akceptacji tego, co mnie ogranicza, co nie jest moim wyborem, a na co nie mam wpływu. Rodzi go świadomość, że nigdy nie byłam, nie jestem i nie będę sama, bo jestem częścią większej historii, większego planu i większej wspólnoty niż jestem w stanie ogarnąć to rozumem. Płynie też ze świadomości szerszej perspektywy, która wyłania się, gdy tylko zechcemy do krzyża się zbliżyć i spojrzeć przez jego pryzmat na swoją rodzinę, kraj, wspólnotę. Wreszcie ten pokój to doświadczenie Miłości – takiej, która nie daje się włożyć w żadne utarte schematy i wygodne foremki. Tej zawsze „bardziej„.
Jezus żyje! Jest wśród nas. Pozwala się spotkać, choć oczywiście nie tak jak bym się spodziewała. Ale najwyraźniej właśnie tego mi było trzeba. Dostrzec raz jeszcze wymowę krzyża, z którego Jezus zszedł, ale na którym wciąż jest i będzie Jego ślad. A u Was? Jakie owoce tegorocznych świąt widzicie?