Złamała mnie niedawno choroba. Zwykły wirus. Nic poważnego. Ale jeden z tych, co jak człowieka dopadną, to wymęczą tak, że ledwo się żyje. No więc jak mnie złapało nad ranem, to nie byłam w stanie podnieść się z łóżka. A dzieci były w stanie. Nawet bardzo. Już o 5.30 były gotowe podbijać świat. Na moje szczęście Najlepszy z Mężów pocałował rozpalone czoło i ogarnął całą trójkę. Rozesłał też szybkiego sms-a po znajomych i zorganizował całodniową opiekę do naszego najmłodszego, półtorarocznego szkraba. Przemknęło mi przez głowę, że to niesamowite błogosławieństwo mieć przy sobie ludzi, którzy gotowi są poświęcić swój wolny czas i wezwani tak nagle – przyjechać, by pomóc. I kolejny raz poczułam się szaleńczo ukochana.
Wyraz miłości
Nie mam żadnych wątpliwości, że sednem naszej wiary jest miłość. Kiedy staję przed rozmaitymi dylematami czy trudnymi sytuacjami, przyglądam się uważnie, czy to, co robię czy zamierzam zrobić, pomnaża dobro i czy jest wyrazem miłości bliźniego. I jeśli tak, to jest to dla mnie jasna, choć nie zawsze oczywista na pierwszy rzut oka wskazówka, co zrobić. Trudniej robi się przy codziennym rachunku sumienia. Mam bowiem skłonność do pomniejszania znaczenia tego, co robię. Tak, tak. Do dziś zdarza mi się, że popadam w pełne rozpaczy myśli, że powinnam ratować dzieci w Afryce, zostać streetworkerem, jechać na Lampedusę, a nie przygotowywać wafle z kremem daktylowym, co by dzieciaki miały zdrową przekąskę.
Wtedy – na szczęście – najczęściej objawia mi się mój ukochany – Jezus Żartobliwy, który pełnym miłości i wyrozumiałości wzrokiem przypomina mi: „To JA przyszedłem zbawić świat, nie ty”. Balonik pęka, a ja rozglądam się po moim najbliższym otoczeniu i pozwalam sobie docenić to, w jaki sposób staram się wcielać w życie ewangeliczne nakazy.
Uczynki miłosierdzia
Mój spowiednik stwierdził kiedyś, że rodzina jest pierwszym miejscem, w którym każdego dnia mamy okazję spełniać uczynki miłosierdzia. Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to rzeczywiście to ma sens. Krótkie spojrzenie na wczorajszy dzień:
Głodnych nakarmić – „Kotuś, co na obiad?”
Spragnionych napoić – „Mamo, chce wody. W bidonie. Nie w tym bidonie. W tym z sówką!” (wiadomo, że o 1.30 nie dyskutuje się ze Spragnionym).
Nagich przyodziać – No cóż, nasz najmłodszy szkrab niekoniecznie docenia rodzicielskie wysiłki w tym zakresie, ale fakt, udaje nam się go przyodziać. Przynajmniej, jak wychodzimy na spacer 😉
Podróżnych w dom przyjąć – „Możemy wpaść na herbatkę?” (takie sms-y, zwłaszcza niespodziewane, należą do najmilszych. Nawet jeśli akurat padł wodociąg i herbaty nie będzie ;-))
Więźniów pocieszać – „Nie możesz się wspiąć na to łóżko? Już niedługo, maluszku, już wkrótce będziesz duży i ciało zacznie cię słuchać”.
Chorych nawiedzać – wizyta w przedszkolu w sezonie grypowym i zamienienie kilku ciepłych słów z pociągającą nosem przedszkolanką – myślę, że można podciągnąć pod ten uczynek miłosierdzia względem ciała.
Umarłych pogrzebać – oprócz oczywistego wymiaru tego uczynku, można też pomyśleć o tych wszystkich pomysłach, które w praktyce umarły już lata temu, ale z którymi nie potrafimy się rozstać i ciążą nam nie raz na sercu. Są takie sytuacje, gdzie wyrazem miłości do bliźniego jest powiedzenie: „Kochanie, z tego naprawdę już nic nie będzie. Trzeba to po prostu definitywnie zakończyć”.
Grzeszących upominać – „Nie wolno się bić! Zobacz, Borys płacze, bo go boli”.
Nieumiejętnych pouczać – „Czy nie lepiej porozmawiać o tym, który z Was w tym momencie będzie się bawił traktorem?”
Wątpiącym dobrze radzić – „Przeczytałeś już jeden wyraz. Na pewno uda ci się z tym zdaniem”.
Strapionych pocieszać – „Nie martw się, Kochanie. Wszystko będzie dobrze. Czyli tak, jak chce Pan Bóg”.
Krzywdy cierpliwie znosić – „Nie gryź mnie, Synku”.
Urazy chętnie darować – „Nic się nie stało. Wielkiego”.
Modlić się za żywych i umarłych – w naszej rodzinnej modlitwie zawsze jest na to czas 🙂
Patrzę na te migawki z wczorajszego dnia i myślę: jeden dzień, a tyle możliwości! Naprawdę rodzina to niezły poligon dla chrześcijanina 😉
Logika ewangelii
Narracja ewangelii pokazuje nam, że do Golgoty Pan Jezus podprowadza swoich uczniów małymi krokami. A jeśli zerkniemy na proporcje, to można założyć, że Jego życie w znakomitej większości składało się ze zwyczajnych dni wypełnionych rutyną rodzinnych obowiązków. Cudy, nauczanie, nawracanie ludzi to tylko 3 lata. Cierpienie i krzyż to w tej perspektywie ledwie moment. I choć nie mam wątpliwości, że te 3 dni były szczytem i fundamentem, na którym ciagle wzrastamy, to muszę sobie nieustannie przypominać, że to nie przekreśla wagi 33 lat poprzedzających, kiedy to Pan Jezus pił cycusia, uczył się, pracował, jadał owsiankę przygotowaną przez Maryję i w wolnych chwilach grywał z Józefem w ówczesną zośkę. Wręcz przeciwnie. Taka perspektywa raz po raz przypomina mi, że do chwały nieba zmierza się małymi krokami.
Nie bagatelizujmy więc naszych niepozornych, codziennych wyborów. Bo chrześcijaństwo zaczyna się tam, gdzie zwracasz uwagę, jak parkujesz (czyż nie jest wyrazem miłosierdzia wobec sąsiadów, by poświęcić te 2 minuty swojego życia i zaparkować tak, by samochód zajmował jedno, a nie dwa stanowiska pod blokiem?). Albo gdy nie pójdziesz do pracy, kiedy z nosa ci cieknie i nastrój wskazuje, że Twój organizm opanowały wirusy, co ochroni Twoich znajomych i ich rodziny przed chorobą? Wiem, że to wszystko trywialne przykłady. Ale nie umiem opędzić się od myśli, że to one, takie proste, małe gesty hartują nasze sumienia. A bez tego trudno o prawdziwą przemianę serca. I świata.
//Zdjęcie tytułowe na stronie głównej pochodzi z serwisu Pixabay.com
BARDZO DOBRE! Problem ze świętością jest taki, że często jest ona pokazywana jako coś bardzo trudnego i wtedy zdrowy rozsądek nakazuje odpuścić sprawę, w której się nie ma szans.
Pozdrawiam.