Jest wiele rzeczy, które mnie drażnią. Niestety. Staram się usilnie być uosobieniem spokoju, zdystansowania i niewzruszonej pogody ducha, ale w praktyce niemal każdego dnia zdarza mi się zgrzytać zębami. Najgorsze, że czasem racjonalnie wiem, że coś mnie nie powinno wytrącać z równowagi, bo albo mnie nie dotyka bezpośrednio, albo jest tak nieistotne wobec wielkości wszechświata, że właściwie nie ma się nad czym rozwodzić, albo po prostu jest w swej istocie słuszne i potrzebne, ale niemniej sprawia, że chodzę podminowana.
Z takich małych, irytujących kwestii – pewnie z racji tego, że „siedzę w domu z dziećmi” (już samo to określenie wywołuje u mnie pragnienie zażycia nerwosolu, ale to temat na osobny wpis) – na czoło wybijają się kwestie związane z żywieniem. A właściwie ze zdrowym żywieniem. Bo czyż nie jest irytujące, że jak już poprzestawiasz swoje menu i zaczniesz jeść więcej warzyw, to zaraz zza winkla wyskoczy Perfekcyjna Pani Domu, która scenicznym szeptem zapyta: a umyłaś te warzywa? W soli i w cytrynie? Pozbyłaś się konserwantów? Kupiłaś je u ekologicznego gospodarza?
Albo w ciąży. Nie jedz słodyczy i cukru, bo to samo zło. No, ale miód to oczywiście też nie do końca – bo musi być ten NATURALNY (najlepiej prosto z pasieki, gdzie pszczoły latają i zbierają pyłki z nieposypanych nawozami roślin). A zamiast słodyczy wcinaj migdały i orzechy. Tylko broń Boże nie solone. I nie te dostępne w Twoim supermarkecie, które są siarkowane. Bo to samo zło.
Przed narodzinami Pierworodnego wpadła mi w ręce książka Julity Bator „Zamień chemię na jedzenie”. Bardzo zacna pozycja napisana przystępnym językiem, chociaż odwołująca się do wielu naukowych i europejskich dokumentów (to był dla mnie jej największy atut). Przyznaję, że zrobiła na mnie duże wrażenie i jak rzadko który poradnik zmotywowała do faktycznej zmiany podejścia do żywienia. Początkowo miałam oczywiście ambicje wdrożyć wszystkie sugestie z tej pozycji (o naiwności!), ale szybko zrewidowałam swoje zamierzenia. Chociaż książkę reklamuje miłe dla serca hasło: „Pierwsza książka o tym, jak jeść bez chemii i nie zbankrutować”, to slogan zawsze zostanie sloganem.
Kiedy zrobiłam listę rzeczy, których powinnam się pozbyć z domu i wymienić na coś bez fosforanów, koszenili i chmary szkodliwych E, to zrobiło mi się słabo. Ale nadal byłam zdeterminowana. Determinację szlag trafił, gdy okazało się, że żeby ową listę skompletować, muszę odwiedzić kilkanaście sklepów, odkryć w sobie pasję działkowicza, zaopatrzyć się w wielką zamrażarkę i piec do chleba, zwiedzić okoliczne gospodarstwa, by nawiązać cenne kontakty i sprawdzić dostawców mojego najbliższego targowiska spożywczego. Wszystko to absolutnie jest do zrobienia, ale wymaga czasu (czego deficyty mamy wszyscy), wiedzy (którą trzeba nieustannie poszerzać i weryfikować) i nierzadko większej niż przeciętna pewności siebie (dopytywanie o – dajmy na to – skład mięsa w kolejce, w której ogonek kończy się za przysłowiowym winklem, powiedzmy, że nie wywołuje entuzjazmu ani wśród współstaczy, ani wśród ekspedientek).
Koniec końców zrobiłam listę minimum zmian, które należy wdrożyć w ciągu pół roku (na niej znalazły się m.in. takie punkty, jak: pozbycie się wszelkich glutaminianów, ograniczenie mięs i wędlin w posiłkach do 1-2 razy w tygodniu, kupowanie nabiału na bazie mleka a nie mleka w proszku, tam, gdzie to możliwe, wybieranie produktów z rolnictwa ekologicznego i produktów razowych). I mogę powiedzieć, że bez większego wysiłku w 100% udało nam się ją zrealizować. W efekcie zaczęliśmy jeść dużo zdrowiej, świadomie zaglądać w etykiety (w portfelu zaczęłam nawet nosić ściągę, jakich E powinniśmy absolutnie unikać), a mając wybór – ziemniaki od sąsiadki ze wsi, a ziemniaki z supermarketu – wiadomo, że zaczęliśmy wybierać te pierwsze. Ba! Patrząc z perspektywy czasu, a zmiany te wprowadziliśmy prawie 6 lat temu, widzę, że nasze podejście do natury, jedzenia, zdrowia, naszego ciała – zmieniło się ewolucyjnie, ale … radykalnie. Solone nie smakuje, mięsa ani wędlin praktycznie nie jadamy, kupujemy mniej, choć nierzadko drożej, by wspierać tych, którzy usilnie starają się nie dać przemysłowej produkcji żywności. Przez ten czas dotarło do nas (wreszcie!!!), że nasze ciało jest Świątynią Pana i mamy o nie naprawdę dbać. I choć wiem, że zawsze można lepiej – bo ciągle nie rwę sobie włosów z głowy, gdy przyjdzie mi zjeść zupę, do której wrzucono kostkę rosołową Knorra albo gdy zjem bułki z Lidla, które wiadomo, że tyle mają wspólnego ze świeżym pieczywem, co Putin z demokracją – staram się jednak, by moje wybory konsumenckie były jak najbardziej świadome. A słowo „STARAM” pozostaje tu kluczowe.
I tylko od czasu do czasu mam taki dzień jak dzisiaj, gdy to „nieustanne poczucie porażki” (o którym pisałam tu) mnie nieco przytłacza. I irytuje. Że ciągle za mało. Że ciągle nie tak. Że przeciętna matka-polka nie jest w stanie żywić swojej rodziny zdrowo w 100%, bo zawsze się okaże, że coś można lepiej i bliżej natury 😉 Że wiedza frustruje. Itede, itepe … Na szczęście On mówi wtedy do mnie cicho, ale stanowczo: „Aguś, to ja przyszedłem zbawić świat, Ty nie musisz. Ty się po prostu staraj”. I balon moich irytacji pęka, a do mnie z całą mocą dociera, że moje drobne, codzienne wybory też mają znaczenie.
// Zdjęcie tytułowe na stronie głównej pochodzi z serwisu Pixabay.com
Po prostu niektórzy „zmieniacze cudzego życia” zapatrzyli się kiedyś na Kononowicza i wyznają zasadę „Aby niczego nie było”. Jeśli chcesz zmian, rób tyle ile chcesz/potrzebujesz, a resztę po prostu olej.
Pozdrawiam.