Chrześcijaństwo to życie w nieustannym poczuciu porażki. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam te słowa od mojego spowiednika, wszystko się we mnie buntowało. Przecież to nieprawda. A przynajmniej nie cała prawda! A już na pewno nie MOJA prawda 😉 Jesteśmy przecież religią nadziei! Wyznawcami Miłości! Patrzymy na świat z perspektywą Nieba w zanadrzu – fukałam na modlitwie. „To prawda. Ale przez pryzmat Krzyża” – usłyszałam. Bulgot niespokojnych myśli zaczął się wyciszać. Pojawiła się pokorna konstatacja, że przecież w tym zdaniu kryje się głęboka prawda. Choć nie cierpię słów: „nigdy” i „zawsze”, to przecież z całą pewnością możemy stwierdzić, że za życia nigdy nie zrozumiemy Pana Boga. I zawsze będziemy doświadczać rozterek duchowych i upadków na drodze wiary. Ale przecież to kwintesencja Miłości. Nauczyć się kochać Osobę, to zaakceptować, że Ona nie jest nami, że nie jesteśmy w stanie jej (Jej) do końca zrozumieć i że w naszej relacji będą pojawiały się trudności. Kryzysy. Czas trudny, bolesny, niepewny, a jednocześnie przecież będący okazją, by zbliżyć się do siebie i wzajemnie umocnić. Z taką myślą wchodzę w tegoroczny Wielki Post. Cieszę się na ten czas, bo wiem, że – dobrze przeżyty – przemieni mnie i pomoże w porażkach dostrzegać szanse.
Kwestia czasu
Kiedy patrzę z perspektywy czasu na swoje życie duchowe, zdumiewa mnie, jak bardzo jest ono związane z moją codziennością, z poszczególnymi etapami życia, na których jestem. W erze „Przed Dziećmi” przeżywanie Wielkiego Postu miało zupełnie inny wymiar i wiązało się z zupełnie innymi trudnościami niż moja obecna codzienność. Żadne to odkrycie, a mimo wszystko, gdy się tego doświadcza na własnej skórze, może zaskakiwać. Pamiętam moje wielkie zdziwienie, gdy w Wielkanocny Poranek – pierwszy po urodzeniu Borysa – dotarło do mnie, że minął Wielki Post. A mnie się nie udało wyjść na żadne nabożeństwo wielkopostne do kościoła, o przeżyciu rekolekcji nie wspominając. Owszem, słuchałam jakichś w internecie. Ale brakowało mi … doświadczenia wspólnoty Kościoła. I wcale nie czułam się usprawiedliwiona tym, że nasz Pierworodny miał wtedy niespełna 4 miesiące. Przecież na co niedzielne msze chodziliśmy, prawda? Postanowiliśmy więc z Najlepszym z Mężów, że więcej takiego błędu nie popełnimy.
Walka duchowa
Ale, umówmy się, nie jest prosto iść na rekolekcje z maluchami. Jak już się postanowi, że się idzie, to potem zazwyczaj okazuje się, że godziny nauk stanowych ustala ktoś, kto nie ma kontaktu z małymi dziećmi, a progenitura w różnych konstelacjach w momencie wyjścia do kościoła akurat robi kupę po szyję, zasypia, wymiotuje, wpada w histerię itd. itp. Niemniej – warto wyjść i iść. Doświadczyć trudu, irytacji, rozproszeń, oceniających spojrzeń, nudnego kazania, zawodzącej scholi. To wszystko pozwala wyjść z siebie. Czasem dosłownie 🙂
Można też spróbować poszukać rozwiązań, które ułatwią przeżycie tego czasu wśród ludzi. Kiedy w naszej Wspólnocie urodziło się więcej dzieci, pojawił się pomysł, by zorganizować rekolekcje wielkopostne dla ludzi w takiej sytuacji, jak my. Chodziło choćby o to, by nauki przeprowadzić w weekend, a nie w środku tygodnia, jak to ma miejsce zazwyczaj. Nasz opiekun duchowy przyklasnął propozycji i od trzech lat udaje nam się przeżyć zarówno rekolekcje wielkopostne, jak i adwentowe we wspólnocie Kościoła. Z całym bogactwem sakramentów, jakie niesie ten czas. Dla mnie to niesłychanie ważne. Zmiana przestrzeni z domowej na sacrum, konieczność zmobilizowania uwagi, bycie wśród innych ludzi, z którymi mam szansę wspólnie się modlić, uwielbiać i rozważać Słowo – to wszystko pomaga mi rzeczywiście zatrzymać się, złapać oddech i zdystansować od codziennej gonitwy… PoŚWIĘCIĆ ten czas. Zaakcentować w swojej świadomości, że najważniejsze święto mojej wiary jest już tuż, tuż i Pan chce mi coś konkretnego przez to powiedzieć.
A mówi różne rzeczy. Co ciekawe, im bardziej „nudny”/”oklepany” temat, tym mocniej trafiają do mnie Słowa. Przynajmniej takie jest moje dotychczasowe doświadczenie. Im bardziej musiałam łamać swoją pychę („o matko, znowu o miłosierdziu”), tym większe owoce zbierałam w ostatnim dniu. Chyba to trochę tak, jak z przypadkową spowiedzią. Kiedy nie możesz iść do „swojego” spowiednika, a potrzebujesz oczyszczenia – warto mieć w głowie, że w każdej spowiedzi Pan Bóg ma ci coś do powiedzenia. Niekoniecznie słowami.
Słuchaj kierownika swego…
Kilka lat temu mój kierownik duchowy zadał mi na czas Wielkiego Postu lekturę książki (ówczesnego) biskupa Rysia „Rekolekcje. Modlitwa, post, jałmużna”. Jest to zapis nauk rekolekcyjnych i rozważań drogi krzyżowej wygłoszonych dla kleryków, ale spokojnie można je polecić zarówno wierzącym, jak i niewierzącym, choć może nade wszystko poszukującym. Bez cienia przesady mogę zaświadczyć, że dla mnie czytanie tej książki to było doświadczenie „best rekolekcji ever” 😉 Mądre, nieszablonowe i – przede wszystkim – przesycone Słowem Bożym kazania i przenikliwe refleksje pobudzały do drobiazgowego przyglądania się swojej codzienności i solidnej pracy nad sobą. Od tamtej pory wracam do tej książki w czasie Wielkiego Postu co roku. I za każdym razem odnajduję w tych trzech filarach praktyki chrześcijańskiej coś nowego, co pozwala mi zmienić swoje życie.
Post
Kiedy byłam dzieckiem post kojarzył mi się z niejedzeniem słodyczy. Wtedy też niezbyt zastanawiałam się, dlaczego i od czego w ogóle warto pościć. Odmawiałam sobie po prostu tego, co bardzo lubiłam (i co pomagało mi zrzucić zbędne kilogramy, rzecz jasna 😉 Kto nigdy nie miał takiej intencji choć raz w głowie, niech pierwszy rzuci we mnie czekoladą, a co!). Dziś, kiedy szukam „rzeczy”, których chcę sobie odmówić, by zrobić miejsce Bogu, by na nowo znaleźć równowagę, by poczuć tęsknotę, głód i słabość – nie mam problemu ze zidentyfikowaniem ofiary w moim przesyconym świecie. Najczęściej pada na … słowa. Nie mylić ze Słowami. A zaczęło się od … kryminałów.
Przyznam się Wam, że uwielbiam ten gatunek literacki. W pewnym momencie zauważyłam jednak, że potrafię zarwać noc, by skończyć trylogię Millenium i potem iść do pracy w – delikatnie mówiąc – stanie wybitnej nieprzytomności umysłu, a jakoś przy lekturze „Dzienniczka św. Faustyny” takiego zacięcia nie mam. Czterdzieści dni bez morderstw w skandynawskich/wschodnich/polskich okolicznościach przyrody porządnie mnie otrzeźwiło. Pamiętam, jak po tamtej Wielkiej Nocy sięgnęłam po którąś z książek Läckberg. Byłam przerażona brutalnością opisywanych historii, a poszczególne sceny śniły mi się w koszmarach sennych. Uzmysłowiło mi to, że znieczulica to podstępna choroba wymyślona przez Złego i podsuwana nam z finezją i wyrachowaniem. I żeby było jasne. Nie stałam się przez to zadeklarowaną przeciwniczką kryminałów. Warto jednak mieć swoją osobistą wrażliwość cały czas na cenzurowanym.
Dużo się w ostatnich miesiącach mówiło o mowie nienawiści w naszym kraju. O tym jak nam spowszedniała, jak łatwo weszła pod strzechy. Ale to nie bierze się przecież z niczego! Przecież we współczesnej kulturze ciągle trwa wyścig, kto bardziej przekroczy granicę i zaszokuje odbiorcę. I granica ciągle się przesuwa. Kiedyś powiedzenie do kogoś „Ty matole” było nie do pomyślenia w przestrzeni publicznej i wiązało się ze społecznym ostracyzmem. Gdyby teraz ktoś użył takiego wulgaryzmu, zostałby pewnie co najwyżej wyśmiany i szybko dokształcony w zakresie inwektyw przez internetowych trolli. Może więc warto w czasie Wielkiego Postu przyjrzeć się słownictwu, jakiego używamy w rozmowie z bliźnimi?
Ja w tym roku pościć będę od czytania informacji. Z zasady nie oglądam telewizji, ale lubię wiedzieć, co się na świecie dzieje i z uwagą śledzę bieżącą politykę. I mam nieodparte wrażenie, że – podobnie, jak w przypadku kryminałów – to właśnie lektura internetowych dzienników dzień po dniu tępi moją wrażliwość. Więc przez najbliższe tygodnie nie będę ich czytać. I wiecie co? Jednego jestem pewna (a pewność tę zdobyłam już w ubiegłym roku). Świat się nie zawali, gdy nie będę na bieżąco z wiadomościami z Polski i ze świata. Serio. Wiem, wiem. Też mi było w to trudno uwierzyć, ale naprawdę nic się nie stało, gdy przez 40 dni zamiast „relacji dnia” czytałam „Sto listów o modlitwie” Henriego Caffarela. A co to daje? Dystans do świata, spokój, koncentrację i ciszę. Wszystko, co niezbędne, by naprawdę usłyszeć, co chce ci powiedzieć druga osoba (a w tym przypadku: Osoba). Tak. Zdecydowanie za dużo gadamy, a za mało słuchamy. Post to doskonała okazja, by to zmienić.
Jałmużna
Od arcybiskupa Rysia wiem też, że post bez jałmużny nie ma sensu. Dlatego czas, który zyskam, nie czytając (i nie gorączkując się przeczytanymi newsami), poświęcę tym, dla których mi go zazwyczaj brakuje. Dla wujka, z którym – zawsze mam wrażenie, że – nie mam tematów do rozmowy. Oprócz nieśmiertelnej pogody. Dla starszej sąsiadki, która wiecznie narzeka, a przyszłość widzi w najmodniejszym od lat kolorze. Czarnym. I dla Najlepszego z Mężów, bo zauważyłam, że ostatnio ciągle nie miałam czasu, by mu przypomnieć w pracy jakimś słodkim sms-em, dlaczego uważam, że jest Najwspanialszym Mężczyzną na Świecie. Nie mam problemu, by wysupłać pieniądze i oddać je potrzebującym. Ale czas… oj, tak. To mój prawdziwy wdowi grosz.
Modlitwa
Czas Wielkiego Postu powinien nas zbliżać do Boga. Trudno jest jednak zbliżyć się do kogoś, dla kogo nie mamy czasu. Kogo nie rozumiemy. Z kim – wydaje nam się – nie potrafimy rozmawiać. Dlatego o modlitwę trzeba się nieustannie starać. Dla mnie najbliższe tygodnie będą zmaganiem się z zawierzeniem. Pewnie każdy człowiek prędzej czy później doświadcza w swoim życiu spraw, które określamy kategorią „beznadziejna”. Ja ciągle zmagam się z tym, by z głowy wyrzucić bogobojne frazy: „Pewnie Bóg tak chciał”, którą serwuje się na zmianę z klasycznym: „Pan doświadcza tych, których miłuje”. Te dwa zdania zbyt często i zbyt pochopnie służyły moim Babciom, moim katechetom, moim Przyjaciołom do tłumaczenia klęsk, chorób, wypadków i wszelkich nieszczęść tego świata. I doprowadziły do tego, że łatwo mi pomylić Pana Boga z Zeusem, dla którego ludzkość była źródłem niekoniecznie sympatycznych dla człowieka rozrywek. Będę więc modlić się bardzo konkretnymi modlitwami o cud. A właściwie o trzy 🙂 O uzdrowienie i za dwa małżeństwa, które się rozpadły. Wybrałam stałą porę i stałe słowa (nie własne, a ze skarbnicy Kościoła) – bo wiem, że sam Pan powiedział, że upierdliwemu przyjacielowi się nie odmawia. Czy zdarzy się jakiś cud – nie wiem. Modlitwę będę kończyć słowami, które niedawno słyszeliśmy w Ewangelii: „Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu”. Jednego, czego jestem pewna, to to, że ten czas intensywnego pukania do bram Nieba, mnie zmieni.
Droga w cieniu porażki
Nie mam złudzeń i wiem, że wszystkie te moje plany będą bombardowane. I pewnie się tu i ówdzie potknę. Jestem też przekonana, że na końcu będę mieć więcej pytań niż odpowiedzi. Bo w końcu męka i śmierć Pana Jezusa zawsze będzie dla mnie tajemnicą wiary. I mimo wszelkich wysiłków duchowych zawsze będę miała się z czego spowiadać. Krótko mówiąc: nieustanna porażka. Ale – jak śpiewa TGD – jest tylko jedno „ALE”: ALLELUJA!
// Zdjęcie tytułowe pochodzi z serwisu Pixabay.com