Boże – czyli moje

„No, coś mi się zdaje, że tu się kroi urlop w ramach pokuty…” – żartobliwie skonstatował mój spowiednik, gdy już skończyłam malowniczo przedstawiać obraz mojej mizerii duchowej z ostatnich tygodni. Ja, jak to ja, oczywiście święcie się oburzyłam na to dictum, no bo przecież jak to, wszak ja mu to o frustracjach i żałosnych upadkach, a on mi z jakimś urlopem wyskakuje. Urlop to przecież coś miłego, a nie – co boli. A pokuta powinna boleć, nieprawdaż?

Gdy życie przytłacza

A jednak, jeśli zgodzimy się, że ostatni warunek dobrej spowiedzi – pokuta i zadośćuczynienie – wynikają z prostej zależności, że każdy grzech ma jakieś skutki, to jak na dłoni zobaczymy, że żeby odzyskać pokój serca, należy po odejściu od konfesjonału ponaprawiać to, co się nabruździło. Czasem dziesiątka różańca to za mało. Warto wtedy w pokorze posłuchać spowiednika, nawet jeśli w ramach pokuty zaproponuje człowiekowi zaplanowanie wypoczynku. Bo może lepiej niż penitent widzi, że te grzechy, które biedaka pętają, uderzają w pierwszej kolejności w ciało. Boże ciało.

Duch wprawdzie ochoczy…

Jednym z większych odkryć na mojej drodze wiary było zrozumienie, że wcale nie muszę nieustająco wołać ze spojrzeniem utkwionym w Niebo: „Spłyń, spłyń Duchu Święty!!!”, bo Ten Duch już dawno we mnie mieszka. Właściwie od zarania dziejów we mnie jest. Siedzi sobie, mniej lub bardziej wygodnie, w samym centrum mojej istoty i nieustannie dialoguje z Bogiem Ojcem i Synem. I żeby było jasne, nie przestałam się modlić o wylanie Ducha (ja to jednak pazerna jestem i akurat Jego to chcę ciągle WIĘCEJ). Ale w tamtym momencie z całą mocą dotarło do mnie, że jestem świątynią, w której mieszka Bóg. A mury tej świątyni to moje ciało.

… ale ciało słabe

Mam nieodparte wrażenie, że my, wierzący, dość często koncentrujemy się przede wszystkim na ćwiczeniu duchowych muskułów. Nasza fizyczność pozostaje na ogół w sferze przemilczeń lub niedomówień. A przecież nasze ciało i duch są ze sobą integralnie związane. O jedno i o drugie trzeba w równym stopniu dbać – a więc nie tylko uczestniczyć całym sercem w sakramentach, ale, ot, choćby, badać się regularnie. Ćwiczyć. Zrezygnować z używek. Wysypiać się. Pielęgnować. Odpoczywać. Bo mury naszej świątyni nie są ze spiżu. Z biegiem czasu kruszeją, słabną, psują się, pokrywają się kurzem, rdzą i patyną. Oj, ileż grzechów zaniechania można w aspekcie dbania o ciało w sobie wyłapać!

Światło – nosisz je w sobie

W najbliższych dniach w ten czy inny sposób będziemy obnosić Jezusa Eucharystycznego w przykościelnych procesjach. Z zakrystii zostaną wyciągnięte piękne monstrancje, okazałe baldachimy, odświętne szaty – wszystko po to, by jak najpiękniej oprawić to, co czcimy i pomóc koncentrować na Nim wzrok. Pewnie, że możemy dyskutować, czy ma to sens czy nie. Ale może warto byłoby w tym roku rozważyć w sobie myśl, że po przyjęciu Komunii Świętej …każdy z nas staje się monstrancją? A skoro tak, to zastanowić się, w jaki sposób zanosimy Boga innym? Dziarskim krokiem? Z rozpromienionym spojrzeniem? Z szerokim uśmiechem na ustach? Czy inni dostrzegąją w nas ten wewnętrzny blask płynący z pokoju, że żyje we mnie Pan? Czy może raczej zgorzkniałego, sfrustrowanego, zmęczonego życiem człowieka?

Bóg jest fanem różnorodności

Kiedy spaceruję po parku, często pojawia mi się w głowie myśl, że przyroda (z jej nieokiełznaniem, bogactwem, tajemniczością, urodą i witalnością) jest dla mnie ewidentnym dowodem na istnienie Boga. On kocha i troszczy się o każde swoje stworzenie. Zachwyca nie tylko każdym maleńkim źdźbłem trawy, lecz także każdym człowiekiem. Niezależnie czy jest to tłuściutki niemowlak, dziecko z porażeniem mózgowym, pryszczaty nastolatek, matka z brzuchem „wieloródki” czy zgarbiony staruszek. W każdym ciele jest, w każdym ciele chce być. I choć nigdy nie przekreśli nas przez to, jak to ciało wygląda, to – dając rozum – zachęca, byśmy o nie dbali. Nie dla Niego, ale dla siebie. Bo przecież On tak naprawdę nie potrzebuje monstrancji. To monstrancja potrzebuje Jego, by jej istnienie miało sens.

1 thought on “Boże – czyli moje

  1. Kiedyś na wizycie (no właśnie, długo odkładanej) lekarz spytał, co mnie w końcu do niego sprowadziło, a ja na to, że wyrzuty sumienia… Może to zabrzmieć śmiesznie, ale faktycznie spowiedź bywa dla mnie mobilizacją w tej kwestii. Dobrze, że zdarzają się spowiednicy, którzy pomogą te zaniedbania zauważyć. Tym bardziej, że my, kobiety, często mamy skłonność do umieszczania kwestii dbania o swoje zdrowie na szarym końcu, po wszystkich innych, „ważniejszych” sprawach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *