Kiedy patrzę na naszą granicę wschodnią, kiedy przysłuchuję się narracji polityków i mediów dotyczącej bieżącej sytuacji społecznej, moim pierwszym, najbardziej dominującym uczuciem jest… bezsilność. Potem pojawia się gniew i złość, a na samym końcu frustracja. Chwast, który zatruwa serce zgorzknieniem i pragnieniem odwetu. Bardzo trudno zatrzymać w sobie te emocje i starać się być dla swoich bliskich, dla siebie samej i dla świata: świadkiem nadziei. Właściwie po ludzku tego się nie da zrobić. Do tego trzeba cudu na miarę Kany Galilejskiej.
Kto spragniony nadziei niech przyjdzie
W mijającym roku bardzo mocno doświadczyłam poczucia osamotnienia w Kościele. Z jednej strony nie odnajduję się w gronie błyskawic, z drugiej boli mnie zło i arogancja moich współbraci. Dla wielu niewierzących jestem jeszcze jednym „katolickim oszołomem” (a w najlepszym wypadku „nieszkodliwą dziewczyną z oazy”), a dla części moich sióstr i braci – „fałszywym katolikiem, który nie broni opluwanego kościoła”. Paradoksalnie jednak, dzięki temu doświadczeniu właśnie mogłam w pełni dostrzec, że w kościele jestem tylko i wyłącznie dzięki Niemu. Dzięki temu, że spotkałam Jezusa – żywego Boga – i w Niego uwierzyłam. I to zacieśnianie relacji z Nim jest fundamentem mojego wewnętrznego pokoju i dystansu do zawieruch tego świata. Co nie znaczy, że jestem wolna od przykrych uczuć.
Uczucia to nie grzech
Jedną z głównych, powtarzanych w Ruchu Spotkań Małżeńskich tez jest ta, że uczucia są moralnie obojętne. Nie ma ani złych, ani dobrych uczuć. Złe lub dobre mogą być dopiero postawy, które budujemy na tych uczuciach. Postawy, czyli nasze konkretne decyzje i czyny. Wiele lat zajęło mi przestanie spowiadania się z tego, że odczułam gniew. Potrzebowałam cierpliwego spowiednika, który potrafił drążyć temat i nauczył mnie rozeznawać, czy za moim gniewem poszła jakaś rzeczywista krzywda uczyniona sobie lub bliźniemu, czy też w danym przypadku nie uległam pokusie.
Dziś uczę się przyjmować przykre emocje Najlepszego z Mężów, dzieci, swoje, bliźnich. Nie jest łatwo. Ot, choćby dzisiaj. Sześcioletnia Nadia zrobiła wczesnym rankiem karczemną awanturę na pół osiedla, ponieważ nie była w stanie ubrać się od stóp do głów na pomarańczowo, a chciała być dziś „dynią”. Żadne racjonalne argumenty ani oferty pomocy nie pomogły. Czas biegł nieubłaganie. Ale jej rozpacz i frustracja były szczere. Tak jak moja pokusa, by huknąć na nią i zmusić do ubrania w to, co sobie dzień wcześniej przygotowała. I oczywiście mogłam to zrobić, ale – dzięki Bogu – powstrzymałam się. Wyszłam do kuchni, rzuciłam w Górę niezwykle sugestywny w tonie akt strzelisty – „Boże, pomóż!!!!” – po czym wymamrotałam modlitwę Jezusową, krojąc chleb na kanapki z zaciętością początkującego sushi mastera. Dało mi to chwilę na złapanie dystansu i przypomnienie sobie, że dziecko zazwyczaj nie ma intencji wytrącić swoich rodziców z równowagi. Ono po prostu odczuwa emocje dokładnie tak samo jak ja, z tym, że nie umie sobie z nimi w konstruktywny sposób poradzić. To ja powinnam je tego nauczyć. Tyle, że sama ciągle się tego uczę.
Staram się więc przyjmować swoje przykre uczucia, rozumieć je i świadomie budować swoje postawy. Mam ciągle wrażenie, że to orka na ugorze i praca na całe życie, no ale cóż. Nie ustaję w wysiłkach. Zaakceptowałam, że tak to już w chrześcijaństwie jest, że dzień po dniu wzrastamy w cieniu porażki. I co lepsze – ta myśl nieustannie napełnia mnie pokrzepiającą nadzieją. Krzyż nigdy nie był końcem, choć w danym momencie historii za taki pewnie był przez większość ludzi uznany.
Przemień mnie jak wino
Niekochanymi siostrami przykrych uczuć są Pokora i Cierpliwość. Niezbyt modne, niezbyt wygadane, irytująco spokojne i dojrzałe. Choć traktowane jak prawdziwe wzory do naśladowania, to zazwyczaj z lubością ignorujemy ich sugestie i uwagi. Ale to do nich koniec końców trzeba się przytulić, jeśli nie chcemy, by emocjonalny zamęt pozostawił po sobie jedynie zgliszcza. Wspomniane na początku uczucia – takie jak: gniew, bezsilność, frustracja, rozpacz – mogą nas zaślepiać, przytłaczać i wpędzać w ciemność. W takich chwilach jak tlenu potrzebujemy światła – takiego, które nas zatrzyma, uspokoi, wskaże dobrą drogę i doda otuchy. Dla mnie pokorna, cierpliwa Miłość Boga jest takim reflektorem, latarnią morską na morzu targanym przez sztorm. Daje punkt odniesienia, wskazuje kierunek i przynosi nadzieję. Ona nie sprawia, że burza przykrych uczuć mija. Ona pomaga ją przeżyć.
Trzymam się więc Jego Miłości – zwłaszcza wtedy, gdy poczucie bezsilności zaczyna mnie wciągać w matnię coraz silniejszych przykrych uczuć. Sama nie jestem sobie w stanie sobie z nimi poradzić. Wiem też, że nie da się ich zamknąć w słoiku i zakopać na zawsze w przydomowym ogródku. Choć człowiek bardzo chciałby się ich pozbyć raz na zawsze i do tego natychmiast. Tak. Ja też lubię widzieć efekty moich wysiłków od razu. Pan Bóg jednak co chwila na kartach Pisma Świętego przypomina mi, że „szybko” to nie jest Jego ulubiona strategia. On potrafi nadać sens, pokazać nadzieję, dodać sił, tam gdzie ich brakuje. Jeżeli tylko Go o to poprosimy i jeżeli tylko nadstawimy uszu na Jego Słowo (J 2, 5).
Lubię myśleć o sobie, że jestem boska. To taka pokrzepiająca świadomość płynąca z faktu, że zdecydowałam się przyjąć Jego Miłość i do Niej należę. Ta myśl każe też akceptować w sobie uczucie bezsilności czy gniewu, ale nie budować na nich postawy „tumiwisizmu” czy agresji. Bo to nie ja zbawiam świat, ale to mnie wybrał, bym tam, gdzie żyję, na tyle, na ile mogę, była świadkiem Jego Miłości. To pomaga mi znaleźć odpowiednie proporcje w swoim życiu, a nade wszystko wlewa pokój serca. I nadaje życiu sens. Karmię się więc Jego Słowem, Jego Dobrocią i Jego Świętością. I to On przemienia mnie, bym rzeczywiście mogła stawać się Jego znakiem. Dzień po dniu.
//
Zdjęcie na głównej pochodzi z serwisu Pixabay
Niekochane siostry, Pokora i Cierpliwość… Z roku na rok uczę się kochać je choć troszeczkę. Czasem dostrzegam, jak bliskimi są krewnymi Nadziei. A ją… łatwiej nam pokochać (albo tak nam się tylko wydaje). A Pani, Pani Agato, za ten wpis ogromnie dziękuję!