Przeprowadzkowy rachunek sumienia

Minione tygodnie wprowadziły wiele zmian w moim życiu. Skończyłam ważny etap w mojej karierze zawodowej i wraz z Rodziną – zmieniłam miejsce zamieszkania. Wszystko skumulowało się na przełomie sierpnia i września, sprawiając, że w moją mniej więcej uporządkowaną rzeczywistość wkradł się chaos i nieprzewidywalność. Przy okazji, jak na dłoni zobaczyłam, gdzie moje chrześcijaństwo niedomaga.

Jak ja nie cierpię …

Kojarzycie Smerfa Marudę? Właśnie tak się czuję od jakichś pięciu miesięcy, kiedy Najlepszy z Mężów podesłał mi ogłoszenie nowego, większego mieszkania na sąsiedztwie. To nic, że wymodlone, to nic, że spełniające wszystkie „wymagania”, które wymienialiśmy w nocnych Polaków rozmowach z cyklu „a gdyby tak…”, to nic, że wszystko udało się podopinać od strony formalnej tak, jak sobie zaplanowaliśmy. Wszelkie ewidentne Dobro, którego doświadczamy i które widzimy w związku z przeprowadzką nic a nic mi nie przeszkadzało w czarnowidztwie, doszukiwaniu się problemów nie do przejścia („Kochanie, czwarte piętro bez windy? No nie wiem, nie wiem, czy damy radę”) i ogólnym stopowaniu entuzjazmu Najbliższych. Wszystko dlatego, że przeprowadzka oznacza zmianę, a ta zazwyczaj budzi we mnie niechęć (delikatnie powiedziawszy). I chyba jako łaskę trzeba traktować to, że potrafię stanąć z boku i zobaczyć, że jest to obszar we mnie, nad którym trzeba pracować.

Zawsze w drodze

Przeczytałam kiedyś (niestety nie pamiętam gdzie i nie pamiętam dosłownego brzmienia tego cytatu), że jeżeli człowiek myśli, że poznał Pana Boga, to albo umarł i szczęśliwie widzi Go właśnie twarzą w twarz, albo tkwi w głębokim błędzie, bo Bóg, którego poznał, już dawno jest gdzie indziej. Wydaje mi się, że to zgrabna wskazówka przypominająca nam prawdę, że Bóg jest życiem, a Ono nie da się zamknąć w statycznej ramie. Chrześcijaństwo to wieczna zmiana. Niestety 😉

Wydaje mi się, że to nasza dość powszechna, ludzka tendencja, by wybierać utarte ścieżki, okopywać się schematami i otulać bezpiecznym kokonem tradycji. Tym, co znane, wygodne, przewidywalne. I choć Pan Jezus tego wszystkiego nie przekreśla, to jednak na kartach Ewangelii nieustannie nam przypomina: trzeba iść, wyjść, szukać, odważyć się, wypłynąć… Nie przypominam sobie żadnej sceny w Ewangelii, by powiedział swoim uczniom: „Świetnie to urządziliście, nic nie zmieniajcie!”. Przyszedł zmieniać świat i do tego zaprasza i nas. Pytanie, jak odpowiadamy na to Jego zaproszenie.

Ja niestety zazwyczaj z oporami, buntem i niechęcią. Ratuje mnie to, że On ma do mnie o niebo więcej cierpliwości i łagodności niż ja do Niego. Pokornie znosi moje pretensje, krytykanctwo i ośli upór. Nic nie narzuca, tylko tu i ówdzie podpytuje: „Ufasz mi?”. Albo przypomina: „Pamiętaj: JESTEM. Kocham Cię”. Och, jak mnie tym czasami drażni! Zwłaszcza, gdy nie odpowiada bezpośrednio na moje argumenty mające utrzymać dane status quo 🙂 Koniec końców zazwyczaj dochodzę jednak do wniosku, że komu jak komu, ale Jemu można zaufać, zamykam oczy, biorę głęboki wdech i robię krok w nowym kierunku. Tak było i tym razem. Choć do samego końca nie czułam się najszczęśliwsza z podjętą decyzją, to wiem, że dla naszej Rodziny była ona najlepsza. Mam też w sobie głębokie przekonanie, że nowy dom jest darem od Niego. Z tęsknotą, sentymentem i wdzięcznością przechodzę obok okien starego mieszkania (w końcu spędziliśmy tam 10 pięknych lat!), ale z nadzieją doświadczam „radości” rozpakowywania kartonów w nowych kątach. Od kilku dni mrugam też okiem każdego ranka do Boga, z pytaniem: „co tym razem chcesz mi przez tą zmianę powiedzieć, co?”.

Przeprowadzkowe mądrości

Chociaż wiele udało nam się dograć tak, jak zaplanowaliśmy, to nie przewidzieliśmy, że ekipa remontowa będzie miała większą niż tydzień obsuwę z dotrzymaniem terminu. W efekcie musieliśmy się przeprowadzić do nie do końca przygotowanego mieszkania i żyjemy sobie na kartonach, w stosach wiader z klejami, fugami i farbami, nieustannie osiadającym kurzem i bez komfortu mebli (oprócz łóżek dla dzieci). Nasza piątka i 2 koty. Kto z Was ma dzieci poniżej 5 roku życia, może sobie wyobrazić, jakie miewamy tu codzienne trudności. Dość rzec, że w pierwszy dzień przedszkola córka poszła w zimowych butach (bo nie mogliśmy znaleźć pudła z półbutami), Borys wymalował pół puszki farby na ścianie, a Iwan potraktował kocią kuwetę jak piaskownicę, co sprawiło, że nasza wyremontowana ubikacja wyglądała jak plaża w Kołobrzegu. Wszystko to jest dla nas jednak doskonałą okazją do praktykowania chrześcijańskiej łagodności, cierpliwości i miłości. Pokazuje, na ile drobne przeciwności losu i zmęczenie potrafią zachwiać naszą pogodą ducha, serdecznością i rodzinnym mirem. Nie zliczę momentów, w których w ostatnich dniach ratowała nas łaska śmiechu i w których leciały w Górę akty strzeliste typu: „W każdym położeniu dziękujcie!” 🙂

Kochaj bliźniego swego

Przeprowadzka nauczyła mnie jednak jeszcze jednej, o wiele ważniejszej rzeczy. O tym, że zmiana jest dla mnie problemem, wiem nie od dziś. Nie sądziłam jednak, że tak wiele mam jeszcze do zrobienia w kwestii drugiego przykazania. Jestem z tych, którzy uważają, że powinniśmy otwierać nasze domy dla uchodźców, na wszelkie sposoby wspierać ubogich, bezdomnych, chronić starszych, dbać o więźniów itp. itd. Uważam, że jedyny sensowny sposób ewangelizacji to żyć tak, by inni, patrząc na nas, czuli się zachęceni, by poznawać Boga, który jest Miłością. Nie mam problemów, by pracować, przyjaźnić się, wspierać ludzi niewierzących lub inaczej wierzących. Staram się zawsze w duchu pokoju rozmawiać z ludźmi wyznającymi inne zasady i wartości niż ja i szanować ich wybory. Ale nie przewidziałam, że tak łatwo jestem w stanie ferować krzywdzące wyroki, gdy „inny” będzie miał twarz nowego sąsiada.

Klucze do mieszkania odebraliśmy w połowie lipca. Przez pierwsze dwa tygodnie w nowym domu nic się nie działo, więc wykorzystywałam go jako swoje biuro. Przy okazji zapoznawałam się z sąsiedzkimi rytuałami. Już pierwszego dnia poczułam niepokój, kiedy na klatce minął mnie antypatyczny, groźnie wyglądający, wstawiony jegomość z papierosem w buzi i stekiem inwektyw na ustach kierowanych do kogoś z kim rozmawiał przez telefon. Wkrótce okazało się, że to nasz bezpośredni sąsiad. W pierwszym odruchu zalała mnie fala przykrych emocji – podejrzeń, że będzie zaczepiał nasze dzieci, gniewu, że nie stosuje się do norm, które ja uważam za powszechnie obowiązujące, żalu, że zostawiamy wspaniałych sąsiadów, pokusy, by zamknąć się w swoim mieszkaniu i – co najwyżej – głośno zwrócić uwagę, jeśli będzie palił przy naszym balkonie. No i oczywiście zaczęłam snuć mroczne scenariusze – że na pewno Pan będzie dla nas niemiły, nieuprzejmy i wkrótce zacznie nam zwracać uwagę, że dzieci za głośno się bawią.

Nie taki obcy straszny, jak go podejrzenia malują

Na szczęście szybko zreflektowałam się, że takie ocenianie prowadzi mnie na manowce. Uśmiechnęłam się do swoich myśli, z politowaniem kręcąc głową nad własną hipokryzją. Z uporem maniaka głoszę wszem i wobec, że ludzie są dobrzy i Pan Bóg wzywa nas do kochania i przygarniania KAŻDEGO, a jednocześnie człowieka mieszkającego w tej samej klatce, którego przecież zupełnie nie znam, oceniam po samym wyglądzie i zachowaniu, zapominając, że on jest takim samym dzieckiem Bożym jak ja i tak samo kochanym. I to on w najbliższych latach będzie moim bliźnim „na wyciągniecie ręki”. Na szczęście i tu Pan Bóg natchnął nas do zmierzenia się ze swoją słabością.

Z początkiem sierpnia rozpoczęliśmy remont. Postanowiliśmy więc uprzedzić o nim sąsiadów, a przy okazji przedstawić się wszystkim w klatce. Pewnego wieczora zabraliśmy paczuszki z pachnącym ciastem i poszliśmy się zapoznać. Było to ciekawe doświadczenie. Nie było drzwi, które ludzie otworzyliby przed nami z uśmiechem na twarzy. Wystarczyło jednak kilka minut rozmowy twarzą w twarz, by przekonać się, że burkliwa starsza pani z werwą udziela istotnych informacji o „praktycznych zasadach”, jakie od lat porządkują życie w klatce, a małżeństwo emerytów spod trójki chętnie zaopiekuje się naszymi dziećmi, gdyby trzeba było gdzieś po ziemniaki wyskoczyć.

Najbliższego sąsiada zostawiliśmy na koniec. Otworzył z papierosem w buzi, antypatycznym wyrazem twarzy („Czego??!!”) … i … trójką małych dzieci rozlokowanych na różnych częściach ciała. Wyglądało to mniej więcej tak, jakby właśnie woził towarzystwo „na barana” po przedpokoju. Uśmiechnął się krzywo, zawołał żonę, z nieustająco niemiłym grymasem serdecznie za ciasto podziękował i zaoferował wszelką pomoc, gdybyśmy jakiejś przy okazji remontu potrzebowali. Porozmawialiśmy dobry kwadrans i przez kolejny miesiąc rzeczywiście zdarzało nam się z jego pomocy korzystać. „Inny” został oswojony. I choć rzeczywiście żyjemy w dwóch różnych światach, jeśli idzie o system podzielanych wartości, to rozmowa i uśmiech (przynajmniej z naszej strony) otwierają nas na siebie. Wydaje mi się, że nasi nowi sąsiedzi są też darem od Pana Boga dla mnie. Darem, który ma mi pomóc rozwinąć moje chrześcijaństwo. Nauczyć się kochać bliźniego. Każdego. Wyzwanie na lata. Challenge accepted!

 

1 thoughts on “Przeprowadzkowy rachunek sumienia

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *