O śmierci z maluchami

Nasze dzieci z tematem śmierci są oswajane od maleńkości. Nie jakoś specjalnie – nie robimy im co tygodniowych pogadanek o końcu doczesności 😉 Po prostu wykorzystujemy te momenty, które przynosi nam historia naszej rodziny. I tak, w swym krótkim, kilkuletnim życiu Borys i Nadia mieli już okazję odprowadzić na cmentarz zarówno Pradziadków, jak i bardzo młodziutką ciocię, która zginęła w wypadku samochodowym. Wszystkie te wydarzenia były dla nas okazją do rozmowy nie tylko o umieraniu, o Niebie, o tęsknocie, o smutku, o łzach, lecz także o radościach, wdzięczności i o nadziei. Efekt?

Śmierć jest naturalnym etapem

Efekt jest taki, że śmierć nie jest dla naszych dzieci tematem tabu. Jest w pewnym stopniu zjawiskiem oswojonym, nie do końca zrozumiałym, ale intrygującym. Na pewno naturalnym. Widzimy, jak uważnie słuchają naszych wyjaśnień i naszego dzielenia się wiarą. Staramy się w takich momentach mówić im jasno o naszych odczuciach. Gdy umierały nasze Babcie czy Dziadkowie, tłumaczyliśmy, że płaczemy, bo jest nam smutno, że przez jakiś czas nie będziemy się widzieć. Że bardzo będziemy tęsknić i choć wiemy, że będą z nami niewidzialnie, to jednak to, że przez jakiś czas nie będziemy się mogli do nich przytulić, jest dla nas przykre. Gdy zginęła Zuzia, tłumaczyliśmy, że zdarzają się w życiu takie sytuacje, takie wypadki, takie zdarzenia losowe, które od nas w żadnym stopniu nie zależą. Ale ważne jest to, że wiemy, że to nie jest koniec, a początek. Że po śmierci jest dużo lepsze, pełniejsze, piękniejsze życie, o którym się dopiero przekonamy. Bo wszyscy jesteśmy w drodze do Nieba.

Pokazywaliśmy też, jak ważne jest, by rodzina była ze sobą w takim momencie i dziękowaliśmy za wszelkie Dobro, którego doświadczyliśmy dzięki danym osobom. Pozwalaliśmy też dzieciom zobaczyć Zmarłych (oczywiście tylko wtedy, gdy wyrażały taką chęć i gdy nie było to dla nich zbyt trudne)*. Nie mówiliśmy, że Babcia śpi, tylko, że umarła. Po prostu. Widzimy jej ciało, ale jej dusza – czyli wszystko to, co sprawia, że jesteśmy, chodzimy, śmiejemy się, myślimy, kochamy – całe sedno człowieka jest już z Panem Bogiem. I zapewnialiśmy, że na pewno jest już bardzo, bardzo szczęśliwa.

Ucieszyć się życiem

Daleko mi do takiego podejścia do śmierci, jakie ma nasz kolega Darek. Legendarna jest już odpowiedź, która padła podczas jego ślubu, gdy kapłan w trakcie kazania zapytał narzeczonych, jakie jest ich największe marzenie. Pan Młody bez wahania stwierdził: „Umrzeć!”, co Panna Młoda skwitowała pełnym wyrzutu: „Ależ Darku, ja bym jednak chciała trochę z Tobą w tym małżeństwie pożyć!” 🙂 No cóż. Ja też nie mam w sobie takiego pragnienia, że chciałabym już, dziś, natychmiast zobaczyć Boga twarzą w twarz. Naprawdę wystarcza mi, że dostrzegam Go w Eucharystii i w drugim człowieku. Jeszcze nie dojrzałam do tego, by zachwycić się wizją Nieba i zacząć do niej tak naprawdę, w 100 procentach tęsknić. Ale wiem, że tęskni moja dusza. I ufam, że w rozwoju duchowym przyjdzie i na mnie taki moment, gdy nie tylko moje serce, lecz także i rozum będą się do Boga wyrywać.

Tymczasem staram się przekonywać nasze dzieci, że śmierć jest początkiem szczęścia. Bo w to wierzę głęboko. I wydaje mi się, że tych rozmów o umieraniu bardziej niż nasze maluchy potrzebowaliśmy dotychczas my, dorośli. Kilkuletnie dziecko po prostu przyjmuje do wiadomości i/lub (w zależności na jakim etapie rozwoju jest) ewentualnie zaintrygowane będzie dociekać tego, co je zainteresuje. Borysa np. najbardziej interesowało to, jakim środkiem transportu można się dostać do Nieba 😉 Nam z kolei te rozmowy pomagały przejść przez żałobę i za każdym razem dobitnie przypominały, że sensem naszej wiary jest Zmartwychwstanie. Że Bóg jest Miłością, z tej Miłości powstaliśmy i do tej Miłości wrócimy. I to jest bardzo dobra nowina!

Opowieść o umieraniu

Jakiś czas temu w bibliotece trafiłam na przepiękną książkę dla dzieci: „Kiedy kiedyś, czyli Kasia, Panjan i Pangór”. Jej autorem jest Jarosław Mikołajewski, a stonowane, niebanalne ilustracje wykonała Dorota Łoskot-Cichocka.

 

 

 

 

 

 

 

 

„Kiedy kiedyś …” to przepiękna historia o niezwykłej przyjaźni między małą Kasią a starszym sąsiadem – Panem Janem. Tę dwójkę łączy podwórko, na którym on karmi gołębie i zachwyca się brzózką, a ona robi to, co wszystkie dzieciaki na świecie robią zazwyczaj: poznaje świat wszystkimi zmysłami. Autor przepięknie pokazuje wartość międzypokoleniowych relacji.

 

 

 

 

 

 

 

Opowieść snuje się dość poetycko, choć nie jest napisana wierszem. Czytając ją, dorosły może domyślić się o wiele więcej niż dziecko. Miły starszy Pan zaczyna chorować. Wypadają mu włosy. Zaczyna zapominać. Jest coraz bardziej zdany na pomoc innych.

 

 

 

 

 

 

W pewnym momencie Pan Jan umiera. Dorośli, zachowują się jak dorośli. Nie wiedzą, co powiedzieć małemu dziecku.

 

 

 

 

 

 

 

A małe dziecko – ku zaskoczeniu nas wszystkich – zaczyna .. szaleć z radości.

 

 

 

 

 

 

 

Na szczęście Pan Jan zostawia dla swojej Kasi piękny list i kolorowankę, dzięki którym wszystko – dla nas, czytelników – staje się jasne.

 

 

 

 

 

 

 

 

A my dostajemy piękną inspirację, jak przekazać dziecku, że przyjdzie taki moment, gdy skończy się nasze życie tu na ziemi, ale wówczas zacznie się dużo lepsze, to w Niebie.

 

*  Z mojego dzieciństwa wyryła mi się w pamięci scena, gdy zmarł mój pradziadek. Przed pogrzebem leżał w trumnie w swoim pokoju i każdy mógł się z nim pożegnać. W pewnym momencie do kuchni, w której bawiłam się lalkami, wpadła moja ciocia, chwyciła mnie za rękę i tonem nieznoszącym sprzeciwu stwierdziła: „Chodź, dotkniesz palca dziadka, to się umarłych nie będziesz w życiu bała”. Pamiętam, że wcale nie miałam ochoty dotykać dziadka, ale nie dlatego, że się bałam, tylko dlatego, że nie chciałam mu przeszkadzać 🙂 Skoro sobie leży, to niech sobie leży. Ciocia posadziła mnie na taborecie, kazała chwycić dziadka za palec i z triumfem w oczach czekała na moją reakcję. A ja, może miałam wtedy 5/6 lat, przypuszczam, że patrzyłam na nią z niemym: „No i ???” na ustach 😉 Sytuacja wydawała mi się dziwna i właściwie nawet śmieszna, bo przecież wiedziałam, że dziadek nie żyje i że w żaden sposób nie zareaguje. Dziwiło mnie niepomiernie, czemu Ciocia uważa, że mogę się umarłych bać.

 

1 thought on “O śmierci z maluchami

  1. To ważna kwestia, bo śmierć jest spchana na margines, wielu ludzi żyje rytmem „wyścig szczurów” plus „rozrywka a lá Pascal, czyli by zapomnieć”. Przed śmiercią się ucieka. Ot, smutne nowo-stare barbarzynstwo.

    A tu mam tekst ważny a kameralny, smutny i pogodny zarazem, mówiący wiecej, niż mogłoby się wydawać.

    Bardzo Pani dziękuję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *