Trwamy w takim pozytywnym okresie celebracji rodzicielstwa – zaczęło się od Dnia Matki, wkrótce będzie Dzień Dziecka, a potem myk! i Dzień Ojca 😉
Małe szczęścia
Muszę przyznać, że rodzicielstwo wzbudza we mnie prawdziwie dziki entuzjazm. Obserwowanie naszych dzieciaków – ich uśmiechów, nieporadnych kroków, upartego zdobywania nowych umiejętności, rozmazywania czekolady na wszelkich możliwych płaszczyznach (choć – oczywiście – głównie w okolicach ust 😉 ) – daje mi mnóstwo radości. Rozczula mnie gadulstwo naszego Pierworodnego, który – choć z natury nieśmiały i wycofany – to gdy czuje się bezpiecznie, ochoczo komentuje wszystko, co obserwuje, dzieląc się (nad wyraz hojnie) swoim bogatym życiem wewnętrznym. Rozbrajają niewinne psoty naszej córy i czułość, z jaką pielęgnuje nasze (biedne skądinąd) koty („czułość” trzylatki jest dość specyficzna, powiedzmy to sobie szczerze). Wzrusza mnie zaintrygowane spojrzenie naszego Najmłodszego, gdy przelewam wodę z kubka do kubka i ta jego niekłamana radość, gdy, słysząc przekręcanie klucza w drzwiach, nieporadnie biegnie na powitanie Najlepszego z Mężów z donośnym „TAAATTUUUU!!!!” na ustach. Nie zamieniłabym za żadne skarby świata ani jednej sekundy z naszych niedzielnych, leniwych poranków, gdy Dzieciaki rankiem lądują między nami, tachając ze sobą tomiszcza ulubionych bajek, wtulając swoje okrągłe nosy w nasze szyje, a tłustymi stopkami rozpychając nas na krańce łóżka (to się dopiero nazywa naturalna antykoncepcja!). Codziennie uczę się od nich czegoś nowego – przede wszystkim bezinteresownej miłości.
Pewnie, że bywają dni, kiedy jest trudno. Miewam przecież odruch wymiotny, widząc książeczki z kurkami, które robią „ko-ko-ko” i kotkami „miau-miau-miau”. Zdarza się, że dopada mnie gorszy dzień, gdy jak bumerang powraca do mnie pragnienie, by któreś z maluchów zamknąć w szafie na niewidzialny kluczyk. A już z całą pewnością najgorsze są dla mnie momenty bezsilności, gdy któreś z nich płacze, a ja nie jestem w stanie go pocieszyć. Nie zmienia to jednak faktu, że potomstwo wniosło w nasze życie niespożytą dawkę pozytywnej mocy, która inspiruje, wypełnia szczęściem i poczuciem spełnienia.
Wielkie lęki
Zastanawiam się od dłuższego czasu, co zrobić, żeby tych naszych Skarbów nie stracić. Nie stłamsić, nie zepsuć, nie zakopać… Jak Je umiejętnie oszlifować i pomnożyć? Rozmawiałam niedawno z pewnym psychoterapeutą (uwaga – nie mylić z psychologiem i psychiatrą, bo to – jak mnie oświecono – jest zasadnicza różnica), który zauważył, że właściwie 99% naszych problemów w życiu dorosłym wynika z tego, czego doświadczyliśmy w dzieciństwie. Najczęściej ze strony rodziców. Na moje pytanie, czy można być rodzicem, który swojego dziecka nie skrzywdzi, usłyszałam odpowiedź negatywną. Błędów się nie uniknie, można je co najwyżej tylko neutralizować. I pamiętać, że ten Mały Człowiek jest zadany rodzicom tylko na krótką chwilę. Sam musi przeżyć własne życie.
Wracam myślami do swojego dzieciństwa i stwierdzam, że choć moi rodzice idealni nie byli, to robili wszystko, by sprawić, że wyrośnie ze mnie szczęśliwy człowiek. I jestem im za to dozgonnie wdzięczna. Nie uniknęli błędów, ale efekt został osiągnięty. Mieli na niego duży wpływ, ale nie jedyny. W pewnym momencie zrozumiałam przecież, że za to, jak moje życie wygląda, jestem odpowiedzialna tylko ja.
Dzień Dziecka – święto każdego z nas
Ale prawdziwą rewolucją w moim życiu było uświadomienie sobie, że jestem dzieckiem Boga. Oczywiście, że mówiłam od maleńkości „Ojcze nasz” – ale Ojciec był „nasz”, a nie „mój”. I: „Ojciec”. Nie: „Tatuś”. Daleko i z dystansem. Obraz Boga, który w sobie wtedy nosiłam, był – można tak powiedzieć – przykładem sztuki współczesnej, którą osobiście nie bardzo rozumiem i która wcale nie zachęca mnie do tego, by spróbować się w nią wgryźć.
I wtedy trafiłam na adwentowe rekolekcje „Nie do wiary! Jestem kochany!”. Zaczęły się od tego, że Ojciec Rekolekcjonista zapytał nas, czy znamy 6 prawd wiary, a gdy je wyrecytowaliśmy, z uśmiechem powiedział, że jako katolicki ksiądz prosi, byśmy je sobie z głowy wyrzucili, a przynajmniej starali się ich nie wkładać w głowy naszym dzieciom. Bo Bóg jest Miłością i to jest główna prawda, którą powinniśmy sobie każdego dnia przypominać i wryć w serce. Nie wiem, dlaczego te a nie inne rekolekcje mną tak bardzo wstrząsnęły. Grunt, że dzięki o. Marcinowi Mogielskiemu OP zaczęłam wreszcie na serio zastanawiać się, w jakiego Boga wierzę. Z przerażeniem dostrzegłam, ile we mnie lęków, ludzkich nakładek i własnych interpretacji dotyczących obrazu Boga. Od tamtego czasu nieustannie pracuję nad tym, by dotrzeć do tego właściwego wizerunku. I choć mam świadomość, że najprawdopodobniej jest to wyzwanie na całe życie, to cieszy mnie każdy sukces. A macierzyństwo bardzo mi na tej drodze pomaga. A właściwie jedno natchnienie, do którego bardzo często po tamtych rekolekcjach wracam.
Zawsze miałam problem z modlitwą uwielbienia. Prosić, dziękować było mi łatwo. Naturalnie. Ale uwielbiać? Tak obco. Dziwnie. Niezrozumiale. I pewnego razu, gdy poszliśmy z Najlepszym z Mężów na przedstawienie z okazji Dnia Mamy i Taty do przedszkola naszego Pierworodnego, dotarło do mnie z całą mocą, że tak, jak my patrzymy na Borysa, który śpiewa dla nas piosenkę, tak musi patrzeć na nas wszystkich Bóg, nasz Ojciec. A nawet „bardziej” – bo nasza miłość jest tylko odbiciem bezmiaru Jego miłości. I skoro ja, patrząc na nieporadne śpiewy i recytacje naszego Synka, wzruszam się i cieszę, to o ile bardziej radować się może Ten, który każdego z nas z osobna powołał do istnienia? Wtedy zrozumiałam, co może znaczyć prośba, by „całe moje życie było uwielbieniem Ciebie, Boże”.
Uwielbiać każdym oddechem, każdym wykorzystanym talentem, każdym gestem – znaczy dla mnie mieć pełną świadomość życiodajnej zależności od Boga, który jest naszym Ojcem i mówić Mu z dziecięcą ufnością i prostotą: „Kocham Cię”. Często po przyjęciu komunii, modlę się: „Kocham Cię, Tato, a teraz posłuchaj, bo chcę Ci zaśpiewać piosenkę”. Uśmiecham się wtedy do Niego szeroko i jak w żadnym innym momencie dnia, czuję Jego Księżniczką. Infantylne? Może. Dla mnie jednak jest to fundamentalne doświadczenie bycia dzieckiem. Jego dzieckiem.
Świętuj!
W święto najmłodszych zjem porządną porcję lodów, wspominając najlepsze chwile z beztroskich, pierwszych lat życia (o dziwo, trochę ich pamiętam). Zabiorę własne dzieciaki na łąkę i będę je niestrudzenie gonić w berka, a potem gilgotać i cieszyć się ich zaraźliwym śmiechem. A w międzyczasie wstąpię na chwilę adoracji, by przytulić się do Tego, który nieustannie patrzy na mnie z bezgraniczną Miłością i zachwytem. Opowiem Mu, co u mnie, podzielę troskami i radościami i z ufnością poproszę o pomoc w tym, co trudne. A spoglądając w lustro, po raz kolejny zobaczę Księżniczkę, która jest absolutnie wyjątkowa i ukochana. Bo jest JEGO córeczką. Tak. To będzie dzień celebrowania szczęścia bycia dzieckiem. Dzieckiem Bożym. W każdym razie tego sobie i Wam także życzę 🙂
/ Zdjęcie tytułowe na stronie głównej pochodzi z serwisu Pixabay.com
Nie zgadzam się ze zdaniem terapeuty, że ,,właściwie 99% naszych problemów w życiu dorosłym wynika z tego, czego doświadczyliśmy w dzieciństwie”. Dzieciństwo ma wpływ na nasze dorosłe życie, ale nie przeceniajmy tego wpływu i nie obwiniajmy lub usprawiedliwiajmy wszelkich niepowodzeń i problemów traumatycznym nawet doświadczeniem. Każdy jest odpowiedzialny za swoje życie i każdy musi je przeżyć sam. Oczywiście, jeżeli w środku jest jakieś paskudztwo z dzieciństwa, to trzeba to uporządkować, często przy pomocy specjalistów. To nieodłączny element różnych programów terapeutycznych typu ,,12 kroków”. Zrobić to raz a dobrze i nie taplać się we własnym bólu ciągle rozdrapywanych ran. To uzależnia i zakłamuje rzeczywistość, bo za wszystko jesteśmy w stanie obwinić dziecięcy ból np. samotnego przedszkolaka, który pamiętamy do dzisiaj.
Piękny, inspirujący artykuł. Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Dziecka Bożego 🙂
świetne porównanie – tak chyba właśnie jest z tą Bożą miłością do swoich dzieci. dziękuję za dobry artykuł!